Marcin Kuźba dla "Gazety"

Nie wiem, kto wymyślił te bzdury - mówi Marcin Kuźba o relacji w jednej z gazet, która opisała fatalną ponoć jego grę w Olympiakosie w sparingu z Celtą Vigo.

Michał Białoński: Zdążył się już Pan urządzić w Grecji?

Marcin Kuźba: Nie miałem kiedy tego zrobić. W Atenach przebywałem ledwie parę dni, a potem wyjechaliśmy z zespołem na zgrupowanie do Austrii. Nawet nie zdążyłem jeszcze kupić sobie w Grecji telefonu komórkowego. Cały czas nabijam billingi, korzystając za granicą z polskiej komórki.

Jakie wrażenia po prawie trzech tygodniach trenowania z najlepszą grecką drużyną?

- Nie ma leniuchowania. Treningi są jeszcze bardziej intensywne niż te, które miałem w Wiśle. Np. w Austrii pobudkę mieliśmy o 6.30. Pół godziny później zaczynaliśmy godzinny trening biegowy, o g. 11 organizowano nam półtoragodzinne zajęcia biegowe, zaś późnym popołudniem równie długi trening z piłkami. W Polsce nie zdarzyło mi się, żebym miał trzy treningi dziennie. Ale to wcale nie oznacza, że w Olympiakosie mają lepsze metody od tych, które stosuje Henryk Kasperczak. Przecież Wisła pod jego wodzą osiągnęła świetną formę. Każda droga prowadząca do celu jest dobra.

Czy odczuwa Pan jeszcze skutki przebytej w czerwcu artroskopii kolana?

- Nie, już wszystko jest na dobrej drodze. Trener stopniowo dawkuje mi obciążenia meczowe.

Po występach we Francji i Szwajcarii zna Pan dobrze francuski, ale jak Pan sobie radzi teraz? Pewnie w Olympiakosie "obowiązuje" grecki, choć można porozumieć się po angielsku.

- Dokładnie tak jest. Zamierzam w najbliższym czasie wziąć udział w kursie greki. Na razie na boisku jakoś sobie radzę,

wykorzystując podstawowe zwroty piłkarskie z angielskiego. Jak chociażby "give me a pass" ["podaj do mnie" - przyp. red.]. A w sprawach formalnych czy przy rozmowie z trenerem pomaga mi słynny Francuz Christian Karembeu. Nie przypuszczałem, że tak znany i utytułowany piłkarz może się okazać tak dobrym kolegą. Dogaduję się też po polsku ze słowackim bramkarzem sprowadzonym z Xantii Jurijem Buczkiem.

Jak Pan ocenia swoje szanse na grę w wyjściowym składzie?

- Konkurentów mam nie byle jakich, bo Giovanniego, Choutosa i Djordjevicia, ale się nie poddaję. Przecież w występach pucharowych w Wiśle pokazałem, że potrafię grać na najwyższym europejskim poziomie.

Olympiakos to ostatnio klub numer jeden w Grecji. Czy czujecie już presję wyników przed nowym sezonem?

- Pierwszą kolejkę ligową gramy dopiero 26 sierpnia, ale już teraz wkoło słyszę, że mamy obronić mistrzostwo i zdziałać coś w Lidze Mistrzów. Co dokładnie? Nie wiem. Widzę tylko, jak wiernych i szalonych kibiców ma Olympiakos.

Czy organizacyjnie dużo Wiśle brakuje do mistrza Grecji?

- Och, sporo. Olympiakos pod tym względem to światowa czołówka.

A czy Grecy dorównują Francuzom pod względem bazy?

- Od tych klubów, w których grałem we Francji, są zdecydowanie lepsi.

Po meczu sparingowym z Celtą Vigo podobno wyśmiała pana hiszpańska prasa?

- Słyszałem od kolegów z Wisły, dzwonił do mnie "Baszczu" [Marcin Baszczyński - przyp. red.], że jedna z polskich gazet sportowych przedrukowała historię, jak to w sytuacji sam na sam potknąłem się na piłce. Nic takiego nie miało miejsca, nie wiem, kto wymyślił te brednie. Fakt, zagrałem słabo, ale bez przesady. Miałem tylko jedną sytuację, kiedy z 16 metrów strzelałem niecelnie. Muszę dojść do formy po kontuzji. Trenuję dopiero od 17 dni.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.