Rozmowa z koszykarką Małgorzatą Downar-Zapolską

Po prawie 20 latach spędzonych na parkiecie koszykarka Wisły postanowiła w tym roku zakończyć karierę sportową.

Waldemar Kordyl: Jak trafiła Pani do koszykówki?

Małgorzata Downar-Zapolska: To było w grudniu 1979 r., gdy chodziłam do piątej klasy podstawówki. Na pierwszy trening poszłam po namowach koleżanek, z których żadna poza mną nie trafiła do dorosłej koszykówki. U pani Wandy Pacułowej, która prowadziła treningi z młodymi koszykarkami Wisły, trenowałam do końca wieku kadetki. Jako juniorka w I klasie liceum rozpoczęłam zajęcia z pierwszą drużyną.

Kto był wówczas trenerem Wisły?

- Pierwszym trenerem był Piotr Langosz, a jego asystentem Janusz Herdzina. Oczywiście bardziej się przyglądałam, niż trenowałam, a miałam się od kogo uczyć. Byłam rozgrywającą lub skrzydłową. Na mojej pozycji grały Grażyna Seweryn, Marta Starowicz i kończąca karierę Halina Iwaniec.

Czy pamięta Pani swój pierwszy mecz i pierwsze punkty?

- To było w 1986 r. za trenera Zdzisława Kassyka. Wygrałyśmy mecz w Krakowie ze Ślęzą. Grałam przez kilka minut i rzuciłam trzy punkty w akcji "2+1".

Sytuacja finansowa w Wiśle była z pewnością lepsza niż dziś.

- Nie zajmowałam się wtedy finansami. Dziewczyny dostawały mieszkania, talony na samochody. Dla mnie było ważne, że mogłam trenować i grać w takim zespole.

Zapewne coraz częściej występowała Pani w pierwszym zespole?

- Coraz częściej i dłużej. Kontuzjowane były Aldona Patycka i Marta Starowicz, Grażyna Seweryn wyjechała do Francji, a Iza Maj przeniosła się do ŁKS-u.

W 1988 roku, jako 20-latka, wywalczyła Pani ostatni tytuł mistrzowski dla Wisły.

- Ale grałam wtedy niezbyt dużo. Po mistrzostwie sporo koleżanek odeszło z drużyny. W kolejnym sezonie skazywano nas na pożarcie, a zajęłyśmy czwarte miejsce. Byłam szóstą-siódmą zawodniczką, grałam 20-30 minut. Wszystko zaczęło się odbudowywać w 1990 r. Dwa lata później, trenerem był Janusz Seweryn, zdobyłyśmy srebrny medal po pechowo przegranym finale z Polfą Pabianice.

Z Wisły odeszła Pani do Olimpii Poznań. Dlaczego?

- Wcześniej urodziłam Kubę i w grudniu 1994 r. rozpoczęłam na nowo treningi. Długo nie mogłam dojść do siebie. To był stracony sezon. Nie udało mi się osiągnąć porozumienia z Wisłą i wtedy zadzwoniła Ilona Mądra: "Nie masz gdzie grać? To przychodź do Olimpii". To nie była ta sama Olimpia, która walczyła w pucharach, ale był to dla mnie jeden z bardziej udanych sezonów. Wywalczyłam brązowy medal. Mało brakło, a byłybyśmy w finale. Przegrałyśmy z ŁKS-em 2:3, prowadząc 2:0.

To dlaczego po sezonie zdecydowała się Pani na powrót do Krakowa?

- Konieczne było wykupienie licencji i podpisanie dwuletniego kontraktu. Kuba był mały, a my z Wojtkiem byliśmy młodym małżeństwem. On prowadził grupy młodzieżowe w Krakowie, a mnie brakło odwagi. Zresztą Olimpia zajęła w kolejnym sezonie siódme miejsce.

Z kolei Wisła zakończyła rozgrywki na czwartym miejscu.

- Dobrze, że w trakcie sezonu zespół przejął Wiktor Szwed, ojciec Żeni Nikonowej. Potrafił wydobyć maksimum z dziewiątej, dziesiątej zawodniczki. Pamiętam mecz z Toruniem, z którym w pierwszej rundzie przegrałyśmy 16 punktami. Żeby mieć wyższą pozycję w tabeli przed play-offami, trzeba było odrobić straty w Krakowie. Szwed kazał nam bronić na całym boisku. Po dziesięciu minutach, jak w hokeju, zmienił całą piątkę i znów to samo. Wygrałyśmy przeszło 20 punktami.

Mimo to miejsce Szweda zajął Andrzej Nowakowski.

- Taka była decyzja klubu. Z trenerem Nowakowskim wywalczyłyśmy dwa razy brązowe medale i raz wicemistrzostwo Polski. W składzie były Litwinka Inga Marazaite i Amerykanka Michelle Campbell...

... i kilka reprezentantek kraju.

- W Katowicach mistrzostwo Europy w 1999 r. zdobyły Ilona Mądra, Krysia Szymańska-Lara i Patrycja Czepiec. Rok później na olimpiadzie w Sydney nie było już Ilony, ale grała za to Anka Wielebnowska.

Pani miała mniejsze szczęście do narodowej kadry.

- Grałam w zespołach młodzieżowych, ale w seniorkach tylko epizod. Byłam na kilku obozach kadry za trenera Tadeusza Hucińskiego i na gdańskim Challengu przed ME w Izraelu w 1991 r. Nic z tego nie wyszło.

Dzięki sportowi zwiedziła Pani kawał świata.

- Poza Europą byłam tylko w Korei Północnej. A i w Europie nigdy nie byłam we Francji. Przed wyjazdem z kadrą do Francji opiekowałam się siostrzeńcem i zaraziłam się świnką. Rozchorowałam się i nigdzie nie pojechałam, bo miałam szyję jak Mike Tyson. W tym roku planowaliśmy z Wojtkiem i Kubą wyjazd do Paryża do Disneylandu. Nie pojedziemy, bo jestem w czwartym miesiącu ciąży.

Jak poznała się Pani z mężem Wojciechem Downar-Zapolskim?

- (Śmiech) Na obozie w Czernichowie. Ja byłam w ósmej klasie, a on w pierwszej liceum. Poznałam go wyłącznie jako kolegę. Razem z innymi koleżankami próbowałyśmy go wyswatać z pewną Renatą. Wojtek wtedy jeszcze nie wpadł mi w oko. Drugi raz spotkaliśmy się, gdy ja chodziłam do trzeciej klasy liceum. Wojtek, jak sam twierdzi, wszedł do hali Wisły, zobaczył mnie na treningu... i zakochał się we mnie. Zaczęły się podchody, basen, wspólne wyjścia do kina, docieraliśmy się. Pół roku po maturze zrozumieliśmy, że to jest to i zaczęliśmy chodzić na poważnie. W 1991 r. wzięliśmy ślub. Zamieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu w Krakowie.

Teraz mieszkacie 20 km od Krakowa, w Czernichowie.

- W Czernichowie od siódmego roku życia mieszkał Wojtek. Jego rodzice, podobnie jak my, są po AWF-ie. W 1974 r. właśnie tam dostali pracę. Mama męża chciała wyjechać tylko na rok, a rodzice mieszkają do dziś. My mamy duże mieszkanie i spokój. Kłopot jest tylko wtedy, gdy jesteśmy zaproszeni na imprezę do znajomych i trzeba wracać taksówką. Tanio to nie wychodzi.

Czy w rodzinie ktoś jeszcze uprawiał sport?

- Nikt. Jako trzecie dziecko miałam być chłopcem. Przez sport dokonało się spełnienie dla mojego taty. Byłam ruchliwa, pełna życia i tak zostało do dziś.

Podobnie jak mąż jest Pani nauczycielką wychowania fizycznego.

- Wojtek pracuje w szkole od 12 lat, ja od pięciu. W 1998 roku miałam kłopoty z kręgosłupem. Byłam nawet na konsultacji w Piekarach Śląskich. Początkowo wydawało się, że to koniec z uprawianiem sportu. Coś trzeba było robić. To dobry zawód dla kobiety. Pod warunkiem że się ma dobrze zarabiającego mężczyznę. W tym roku czeka mnie jeszcze egzamin na nauczyciela mianowanego.

Czy wiadomo już, kim będzie dziewięcioletni dziś syn Jakub?

- Po Wojtku, który grał na skrzypcach w szkole muzycznej, odziedziczył dobry słuch. Kuba gra na pianinie i ładnie śpiewa. Nie chcę, żeby był wirtuozem, chcę, żeby grał dla siebie. Ja nie mam takiego daru, choć występowałam w chórkach szkolnych. Ale od muzyki coraz ważniejszy jest sport. Do szóstego roku ćwiczył koszykówkę, teraz jest tylko piłka nożna. Chodzi z tatą na Wisłę i ogląda mecze w Canal Plus. Może za dwa, trzy lata zmieni zdanie?

Zna Pani już płeć drugiego dziecka?

- Przy Kubie chcieliśmy być zaskoczeni. Ale pan doktor przy badaniu USG krzyknął: "Ale on duży". Rzeczywiście Kuba jest szczupły i wysoki. Jeszcze nie znamy płci, ale tym razem będziemy chcieli ją poznać.

Kończy Pani karierę zawodniczą. Co dalej?

- Grałam w koszykówkę przez 24 lata, z tego 18 w pierwszej lidze. Skończyłam rekreację na AWF-ie i studia podyplomowe z pedagogiki oraz kurs instruktorski z koszykówki. Planuję powrót jako trenerka, chyba że dziecko będzie pochłaniało więcej czasu. Nie zarzekam się też do końca co do grania. Nie wiem tylko, czy wystarczy na wszystko czasu.

Czy zdarzyło się Pani zapomnieć butów na mecz?

- Zawsze byłam dokładna i punktualna. Nigdy nie zapomniałam o stroju sportowym ani nawet o szczoteczce do zębów. Zdarzyło się jednak kiedyś w Holandii, że wchodziłam na zmianę i dopiero wtedy zauważyłam, że mam spodenki odwrotnie włożone i numer na pośladkach.

Czego nauczyła panią koszykówka?

- Walki, pójścia na kompromis, współpracy i współzawodnictwa. Koszykówka była wspaniałą przygodą w moim życiu.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.