Koszykarz z Lublina za oceanem

Koszykówka. Na razie w NBA występuje tylko jeden Polak - Cezary Trybański, ale wkrótce w najsilniejszej lidze świata może grać więcej rodaków. Jednym z kandydatów jest lublinianin Michał Ignerski

Wychowanek lubelskiego AZS od czterech lat przebywa w USA. Ostatnie dwa sezony spędził w występującej w NCAA drużynie uniwersyteckiej Mississippi State. Właściwie pytanie, dlaczego Michał wybrał koszykówkę, jest chyba niestosowne - on po prostu w nic innego grać nie mógł. Wprawdzie zapowiadał się także na świetnego... pingpongistę, ale przeważyły miłość do basketu i tradycje rodzinne. Wszak Edward Ignerski, ojciec Michała, przez szereg lat występował na parkietach ekstraklasy. - Może nie byłem wielkim graczem, ale dawałem sobie radę - mówi skromnie senior rodu. - Swoją przygodę z I ligą rozpocząłem pod koniec lat 60. w Lubliniance. Na ówczesne czasy, ze wzrostem 198 cm, zaliczałem się do wysokich zawodników. Mieliśmy bardzo mocny skład z Władysławem Brzozowskim, Bogdanem Lecykiem, Jerzym Plebankiem i Andrzejem Kasprzakiem na czele. Ten ostatni mógłby śmiało występować w NBA. Potem przeszedłem do lubelskiego Startu i grałem tam z Kentem Washingtonem. Młodszym kibicom warto przypomnieć, że był to pierwszy Amerykanin w historii polskiej ligi. Wywalczyliśmy wówczas brązowy medal. Teraz mam jeszcze jedno trofeum - złoty sygnet z diamentami. Ten pierścień otrzymał syn po zdobyciu mistrzostwa konferencji i podarował go mnie.

Grał dla 40 tysięcy

Z AZS Michał trafił do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Warce, gdzie grał do matury. - Z perspektywy czasu uważam, że przejście do SMS było znakomitym posunięciem - wspomina świetny skrzydłowy. - Zawsze chciałem się rozwijać i stawiałem sobie nowe wyzwania. Patrzyłem na swoich kolegów z kadry juniorów, którzy występowali w lidze, ale tylko teoretycznie, bo większość czasu spędzali na ławce rezerwowych. Ja natomiast systematycznie grałem. Podobnie było z wyjazdem do USA. Pojechałem tam głównie po naukę. Chciałem skończyć college, a także rozwinąć się jako zawodnik. Jechałem za ocean bez znajomości języka, w nieznane, ale szybko się zaadaptowałem. Szkoda, że nie zdecydowali się na wyjazd moi koledzy, na przykład Michał Sikora.

Lublinianin początkowo trafił do słabszego college'u - Eastern Oklahoma. Potem reprezentował barwy State College Wilburn. W tym zespole w sezonie 2000/2001 był najlepszym zawodnikiem drużyny. Następnym etapem jego kariery była gra w NCAA, a konkretnie w zespole Uniwersytetu Mississippi State.

- W zasadzie nie da się porównać treningów w zespole uniwersyteckim z zajęciami w klubach polskich - ocenia Ignerski.- Dzieli je przepaść. Treningi mojej drużyny prowadziło pięciu trenerów, asystenci, którzy podają piłkę i opiekują się sprzętem, lekarz, dwóch masażystów. W sumie ekipa szkoleniowa liczyła... 13 osób. Zajęcia trwały trzy godziny, co dwie minuty zmieniane są ćwiczenia i nikt się nie obijał. Tam wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że tylko ciężką pracą można dojść do sukcesów.

Mecze ligi NCAA cieszą się olbrzymim zainteresowaniem. Trybuny hal wypełnione są do ostatniego miejsca. - Nasz obiekt może pomieścić 11 tysięcy widzów, ale grałem także przy 40-tysięcznej widowni - opowiada Michał. - Właśnie tylu kibiców obserwowało nas w Atlancie i Nowym Orleanie, kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo zachodniej konferencji. Te mecze najbardziej utkwiły mi w pamięci.

Chyba przez wrodzoną skromność zawodnik zapomniał dodać, że cieszył się wielkim uznaniem wśród kibiców. Wszyscy podziwiali jego wolę walki i ambicję. Był tak twardy, że chwilę po zszyciu rozciętego łuku brwiowego ponownie wybiegł na parkiet.

Poza boiskiem pomiędzy trenerami i zawodnikami panują partnerskie stosunki. Na pytanie, kto wywarł na polskiego koszykarza największy wpływ, ten bez chwili wahania wymienia dwa nazwiska: Rick Stansbury i Phil Cunningham. - Rick był nie tylko moim trenerem uniwersyteckim, ale także przyjacielem - mówi. - Wiele mi pomógł. Wspólnie łowiliśmy ryby, a podczas wypadów nad jezioro ostro rywalizowaliśmy. Oczywiście podczas treningów wiedziałem, gdzie jest moje miejsce.

Co dalej?

Marzeniem każdego koszykarza jest gra w NBA. Michał nie jest tu wyjątkiem i także chce spróbować swoich sił z najlepszymi. Nie jest to prosta sprawa, bo konkurencja jest olbrzymia. Lublinianin chce się dostać na camp do Chicago - ostatni już przed tegorocznym draftem. - Zdaję sobie sprawę, że moje statystyki z minionego sezonu nie były imponujące, ale wynikało to także z taktyki mojego zespołu - chłodno analizuje koszykarz. - Informację o tym, czy zostałem zakwalifikowany otrzymam najprawdopodobniej dziś. Czuwa nad tym mój agent Keith Kreiter. Tak czy inaczej 27 maja wyjeżdżam do USA. Będę tam trenował z różnymi szkoleniowcami, a mój menedżer spróbuje mi znaleźć klub, który będzie chciał mnie sprawdzić. Jeśli się nie uda za oceanem, to w grę mogą wchodzić Grecja lub Włochy. Jedno jest pewne - będę dalej próbował, bo do NBA prowadzą różne drogi. Chciałbym także reprezentować Polskę, ale od czterech lat nikt się ze mną w tej sprawie nie kontaktował, więc nie wiem, czy jestem potrzebny.

- Co będę robił w przyszłości? - zastanawia się Michał. - W USA skończyłem zarządzanie sportem, ale na razie nie myślę o zakończeniu kariery. Jeśli kiedyś to nastąpi, to najpierw będę chciał zwiedzić świat, a potem może poszukam sobie jakiegoś zajęcia w sporcie albo w branży samochodowej, bo auta to moja pasja. Nie wykluczam także pracy w roli trenera.

MICHAŁ IGNERSKI

wiek 22 lata

wzrost 206 cm

skrzydłowy

kluby: AZS Lublin, SMS Warka, Eastern Oklahoma, State College Wilburn, Mississippi State

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.