Londyn 2012. Zieliński: Sztanga nie lubi frajerów

- Żeby ważyć jak najmniej niektórzy golą całe ciało, dla tych paru gramów. Ja tuż przed ważeniem poszedłem do łazienki. Kto wie, może bez tych kilku kropel, wygrałby Rosjanin - powiedział Adrian Zieliński, polski mistrz olimpijski.

Profil Sport.pl na Facebooku - 78 tysięcy fanów. Plus jeden? 

Jakub Ciastoń, Radosław Leniarski: Jak pan spał po tym złotym medalu?

Adrian Zieliński, mistrz olimpijski w podnoszeniu ciężarów w kat. 85 kg: - Nie mogłem zasnąć. Położyłem się na łóżku, brat Tomek startował w niedzielę, spał, nie chciałem mu przeszkadzać. Parzyłem w sufit, odpisywałem na esemesy - dużo ich było - i czekałem. Emocje grały w środku, adrenalina, stres, w końcu mnie zmuliło, ale chyba po 3 w nocy. Obudziłem się i dotarło, że kurczę, mam to złoto. Niesamowita sprawa, ale tak na sto procent to chyba dopiero po powrocie do Polski uwierzę w ten medal.

Da się jakoś policzyć ile pan podniósł ton podczas przygotowań, żeby zdobyć to złoto?

- W okresie przygotowawczym, w czasie najcięższych treningów siłowych, podnosiłem 25 ton dziennie.

Jak zbija pan wagę przed zawodami?

- Normalnie, mniej jem. Biegać nie mogę, mięśnie nóg mam silne i dynamiczne, ale zupełnie niewytrzymałe. Przebiegnięcie kilkuset metrów strasznie mnie męczy. Na mistrzostwach polski pięć tygodni przed igrzyskami po śniadaniu ważyłem jeszcze 90,8 kg, a teraz niecałe 85 kg. Nie odczułem tego jakoś specjalnie. Nie spożywałem tłuszczów, nie podjadałem, jeśli już to orzechy i owoce. Dlatego po medalu od razu poszedłem do McDonaldsa na pierwszego hamburgera i colę od pół roku. Smakowało, ale właściwie nie odczułem, że coś zjadłem.

Wygrał pan z Rosjaninem Ałchadowem mniejszą o 130 gram wagą ciała. Obaj uzyskaliście w dwuboju 385 kg. Co się robi tuż przed zawodami, żeby ważyć jak najmniej?

- Przed ważeniem do łazienki, choćby dla kilku kropli. Niektórzy golą całe ciało na zero, żeby zaoszczędzić kilka gramów. Do momentu rozpoczęcia zawodów nie wiemy, ile ważą przeciwnicy. To trochę loteria. Marcin Dołęga przegrał w Pekinie brązowy medal o parę gramów, ja teraz zdobyłem złoto, bo byłem lżejszy. Kto wie, może gdybym nie poszedł do łazienki, wygrałby Rosjanin.

Irańscy dziennikarze byli w niezłym szoku, że pokonał pan mistrza świata Rostamiego.

- Wygrał MŚ, to zdolny młody ciężarowiec, ale te przechwałki irańskich dziennikarzy, że może dźwignąć 400 kg od początku były przesadzone. Na igrzyskach zrobił tylko 380. W ciężarach jest tak, że dopiero po zbiciu wagi, gdy wszyscy staną na tym samym pomoście i mają tę samą sztangę, możesz się porównywać z innymi. Ja też mogłem przed igrzyskami wziąć jakieś liczby z kosmosu, wrzucić je do internetu, i mówić, że jestem mocny. To tak nie działa. Wiedziałem od początku, że wszyscy są w moim zasięgu.

Podobno ma pan niesamowitą skuteczność prób, prawie w ogóle pan nie pali podejść.

- W okresie przygotowań od grudnia, nie spadło mi żadne podejście na kilka tysięcy prób. Przed MŚ w Turcji w 2010 r. na 6 tys. podejść spadło mi sześć. Dopiero gdy kilka tygodni temu zebrał mi się płyn w kolanie, to zacząłem psuć podejścia, ale to przez kontuzję, ból. Dźwigałem praktycznie na jeden nodze. Organizm nie wytrzymywał po prostu. Ale powiedziałem do kolana " Albo wytrzymujesz albo nie!". I się uspokoiło. Teraz jest czas, żeby się wyleczyć. Pojadę na badania, zobaczymy, czy trzeba będzie podać jakieś komórki macierzyste.

Pan już chyba wie wszystko o leczeniu urazów komórkami macierzystymi?

- Miałem tylko raz podane w kolana i w bark. Nie jest to przyjemny zabieg. Jak 50 mililitrów płynu ci wstrzykują w kolano, to nieźle rozpycha i nawet pod znieczuleniem bardzo boli, ale na dłuższą metę pomaga.

Mówił pan, że wygrał dzięki chłodnej głowie. Skąd u pana ten spokój?

- Przed wyjazdem do Londynu rozmawiałem z trenerem Jerzym Śliwińskim. Mówię mu, że dziwnie się czuję, bo normalnie to zawsze się trochę denerwuję przed zawodami, a teraz nic. A trener na to: " Zrobiłeś wszystko co trzeba, dlatego jesteś spokojny". I rzeczywiście tak to jest. Harowałem ciężko, poświęciłem wszystko. To daje spokój.

Sztanga to tylko kawał żelastwa?

- Nie, to przyjaciółka. Trzeba sztangę szanować. Mówi się, że sztanga nie lubi frajerów. Cały czas z nią trenujemy, trzeba z nią dobrze żyć.

W rodzinnej Mroczy to chyba panu pomnik teraz postawią?

- Bez przesady. Pomniki to po śmierci się stawia, pewnie mieszkańcy i samorząd powitanie zrobią, tyle wystarczy.

Od lat trenuje pan w tamtejszym Tarpanie, kiedyś małym klubiku, dziś potężnym ośrodku szkolenia ciężarowców. Jak to się zaczęło?

- Od pana Henryka Dyskały z Więcborka. Rozmawiał z prezesem Tarpana, że może fajnie byłoby założyć sekcję ciężarów. To było z 15 lat temu. Ja jestem w klubie od samego początku. Zaczynałem jako siedmiolatek. Pan Dyskał pożyczył nam sztangi na początku, potem mu je odwoziliśmy. Od zaprzyjaźnionych klubów i osób też pożyczaliśmy. Klub zaczynający od zera nie ma pieniędzy na sprzęt. Nowe sztangi to 15 tys. zł. Dopiero, gdy nasi zawodnicy zaczęli jeźdźić na juniorskie MŚ, czy ME, to dostawaliśmy pieniądze z ministerstwa i kupowaliśmy własny sprzęt.

Nie zniechęciły pana te trudne początki?

- Im trudniejsze warunki, tym lepsze wyniki. Warto się hartować. Wtedy nic cię nigdy nie zaskoczy. Przeżyłem najgorsze, teraz może być tylko lepiej.

Najtrudniejszy moment kariery?

- Gdy w zeszłym roku zmarł mój trener Ireneusz Chełmowski. Jemu dedykowałem ten złoty medal. Po jego śmierci wiedziałem, że dalej będę trenował ciężary, ale psychicznie bardzo się to na mnie odbiło. Długo się zbierałem.

Jak się poznaliście, kim dla pana był?

- Odbywał staż u nas w Mroczy w gimnazjum, pojawił się też w klubie. Zaczął nas trenować. Tak się zaczęło. Był taki moment, że musiałem podjąć decyzję: studia, praca, czy wyczynowy sport. On przekonał mnie, żeby postawić na ciężary. Przepracowaliśmy całe wakacje, słuchałem go, zobaczyłem, że jestem lepszy, gdy robię wszystko według jego wskazówek. Uwierzyłem, że z nim mogę coś osiągnąć. W 2010 r. zdobyliśmy złoto na MŚ. I wtedy zaczęliśmy marzyć o złocie w Londynie. Nigdy tego nie ukrywał, wierzył w to, właściwie to wiedział, że wygram. Mówił " przywieziemy złoto, zobaczysz".

Zauważył pan, kto panu wręczał medal w piątek?

- Prezes naszego związku Zygmunt Wasiela. Przyjąłem medal i gratulacje, może nie jest nam zawsze po drodze, ale bez przesady.

Jest pan w konflikcie ze związkiem, mówi się o tym od dawna. O co chodzi?

- Wisi nade mną komisja dyscyplinarna. Związek chce mnie ukarać za to, że razem z Arsenem Kasabijewem [pochodzący z Gruzji reprezentant Polski] pojechaliśmy na obóz szkoleniowy do Osetii Południowej. Arsen nas zaprosił z trenerem. Związek początkowo się zgodził, ale potem zmienił zdanie i uparł się, że nas nie puści, a teraz chce karać. Czyli co, za złoto będzie mnie karał, bo przecież wyszło na moje? Jestem osobą dorosłą, wiem czego chcę od życia, po to wywalczyłem sobie indywidualną ścieżkę przygotowań olimpijskich, żeby jeździć na zgrupowania tam, gdzie chcę. Nie zgodzili się. Musiałem im pokazać, że umiem postawić na swoim. Pojechałem za własne pieniądze. W sumie za dwóch zawodników i trenera wydaliśmy ok. 50 tys. zł.

Dlaczego się pan tak uparł na tę Osetię, co tam takiego było, czego u nas nie ma?

- Doskonałe warunki do treningów. Gruzja to nie jest przecież egzotyczny kraj, Batumi piękne miasto, my byliśmy ok. 80 km od Tbilisi, wysoko w górach, trochę jak w naszym Zakopanem, tylko warunki lepsze do treningów. Mieliśmy zostać dwa tygodnie, ale żeby związkowi zrobić na złość, zostaliśmy dwa miesiące. W Gruzji sportowiec na każdym kroku czuje, że jest ważny i ceniony, jest elitą. Wszystko mieliśmy na tip-top.

Kiedyś dostał pan propozycję zmiany obywatelstwa i startów w barwach Niemiec.

- Nie tylko od Niemców, inne kraje też proponowały inne paszporty, inne warunki. Zobaczymy, jak będzie.

Co to znaczy? Rozważa pan zmianę obywatelstwa?

- Zobaczymy co się stanie jeśli chodzi o paszport. Zobaczymy, czy związek podnoszenia ciężarów stanie na wysokości zadania, żeby w końcu dyscyplina była medialna. Pojawiły się wreszcie sukcesy, a związek sprawia wrażenie, że jedynym jego problemem są właśnie te sukcesy. Ja od początku mówiłem, że o medal będę walczył nie dla pieniędzy, tylko dla realizacji własnych marzeń, pasji, ambicji, udowodnienia sobie, że jestem wartościowym sportowcem. A po igrzyskach? Niech się dzieje wola nieba, trzeba w końcu myśleć o przyszłości, także finansowej. W polskim sporcie nie jest dobrze, co chwila są jakieś cięcia. Mam nadzieję, że nie będę musiał brać pod uwagę zmiany obywatelstwa, chciałbym dalej startować dla Polski.

25 ton dziennie pan podnosił, to może teraz jakiś odpoczynek?

- Trochę tak, ale nie za długo. Za rok w Warszawie są mistrzostwa świata, trzeba się pokazać u siebie. Mam nadzieję, że publika nas poniesie po kolejne medale.

Hobby?

- Nie mam, nie było czasu. Walcząc o medal, zerwałem właściwie kontakt ze znajomymi. Dziewczyna Magda mnie wspierała, dopingowała. Razem studiujemy, przełożyła nawet obronę pracy licencjackiej, żeby było mi raźniej. Jak byłem na diecie, gotowała. Było jak w każdej sportowej rodzinie, ta druga osoba stanowiła ogromne wsparcie. Ostatnie lata to jedno wielkie poświęcenie. Teraz jakoś to nadrobimy.

Dołęga ze złotem? Śledź relację na żywo przez komórkę w m.Sport.pl ?

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.