Euro 2012. Niemcy nauczyli się przegrywać

I to przegrywać nałogowo. Od początku stulecia solidnie pracują, by unieważnić nieśmiertelną frazę sfrustrowanego Anglika Gary'ego Linekera, który ogłosił, że ludzkość wymyśliła futbol głównie po to, by oglądać ich triumfy.

Zanim wpadli w kryzys - znaczy oni jęczeli o kryzysie, reszta świata marzy o trwaniu w takim kryzysie na wieki - nikt za nimi nie przepadał. Nie dlatego, że nagminnie zwyciężali, ostatecznie powszechnie lubiana Brazylia też zwyciężania nie unika. Niemcy jednak poruszali się z wdziękiem czołgu, wykańczali rywali wytrwałością i nieludzką zdolnością do gry w skupieniu po ostatnią akcję, skuteczności nie obniżali nawet wtedy, gdy teoretycznie nie wystarczało im umiejętności. Samych siebie przeszli w roku 2002. Reprezentacja żegnana jako beznadziejna, przez Franza Beckenbauera napiętnowana wręcz jako najgorsza w historii niemieckiej piłki, przywiozła z azjatyckiego mundialu srebro.

Nasi sąsiedzi tkwili już wtedy we wspomnianej zapaści, więc wszczęli proces odnowy. Zmusili kluby pierwszej i drugiej Bundesligi do obfitego inwestowania w szkolenie, ich akademie obłożyli szczegółowymi obowiązkami i jęli co sezon oceniać, najzdolniejszych młodych objęli systemem edukacji centralnym, od tamtej pory na pracę u podstaw poszło już pół miliarda euro z okładem. A ponieważ równolegle w Niemczech rozwijało się społeczeństwo wieloetniczne, tamtejszy futbol nie tylko odzyskał siłę, lecz jeszcze stawał się coraz bardziej kolorowy - teutońska rzetelność została doprawiona finezją i reszta świata bundesreprezentację wreszcie polubiła.

Najczarniejsza dekada po wojnie

Ale może zaakceptowała ją również dlatego, że niemieccy piłkarze przestali zrażać do siebie bezwzględnym wygrywaniem (niemal) zawsze i wszędzie? Że coraz chętniej wchodzili w rolę tych, którzy byli sukcesu blisko, którzy w kibicowskim odczuciu na sukces bezapelacyjnie zasłużyli, którym po porażce odruchowo się współczuje?

Odkąd nastał wiek XX, każdy sezon unieważnia tezę znakomitego angielskiego napastnika o futbolu jako grze, w której 22 facetów biega po boisku, żeby na końcu wygrali Niemcy. Kiedy Niemcy wreszcie przestali zwyciężać, to przestali na całego. I w rywalizacji drużyn narodowych, i w rywalizacji klubów.

Na wspomnianym mundialu w 2002 ulegli w finale Brazylii. Na następnym mundialu w półfinale Włochom. Na Euro 2008 w finale Hiszpanom. Na ostatnich mistrzostwach świata znów Hiszpanom, tym razem w półfinale. Ponosili porażki albo po dogrywce, albo po meczach rozstrzyganych jednym golem, niekiedy zdobytym ze stałego fragmentu gry. To wszystko okoliczności, które tradycyjnie powinny im sprzyjać - wyspecjalizowali się wszak w zwyciężaniu zwłaszcza wtedy, gdy odosobnione incydenty decydują o wyniku zaciekłej, ciążącej ku remisowi przepychanki.

Ale dziś niemieckie drużyny specjalizują się w podchodzeniu do trofeum, by ostatecznie go nie wziąć. W finale Ligi Mistrzów AD 2002 Bayer Leverkusen uległ Realowi Madryt. W finale AD 2010 Bayern Monachium został rozjechany przez Inter Mediolan. Wreszcie w finale najnowszym - z Chelsea - Bawarczycy nie wytrzymali pojedynku na rzuty karne, do niedawna konkurencji również jakby stworzonej dla najbardziej utytułowanej futbolowo nacji w Europie.

Do czarnej listy możemy dołożyć jeszcze niepowodzenia Werderu Brema oraz Borussii Dortmund w finałach Pucharu UEFA, a także pokaźny zestaw nieudanych półfinałów. Gdzie nie spojrzymy, tam Niemcy już byli pod podium, już dotykali trofeum, by ostatecznie z zazdrością spoglądać na skąpanych w szampanie przeciwników. W XXI wieku nie wygrali nic, choć XXI wiek ciągnie się już długo. I poprzednia dekada była ich pierwszą po wojnie bez żadnego triumfu w seniorskim futbolu. W rewolucjonizowaniu futbolu zapędzili się tak daleko, że wraz z nadaniem mu uroku stracili umiejętność zadawania ostatecznych ciosów. Grali jak nigdy, przegrywali jak zawsze. Niemoc ucieleśniał Michael Ballack, wieloletni lider kadry, który przez całą karierę - reprezentacyjną i klubową - musiał znosić finałowe porażki.

Najbogatsza kadra nie tylko po wojnie

Paradoks polega na tym, że w wychowywaniu młodych Niemcy porzucili święta zasadę, by najpierw ich w sporcie rozkochać i w trakcie beztroskiej zabawy wpoić techniczne abecadło, a dopiero na samym końcu uczyć wygrywania. Herezję mottem pracy z młodzieżą uczynił Matthias Sammer, dyrektor techniczny tamtejszej federacji. Uznał, że niezłomną mentalność zwycięzców należy kształtować możliwie wcześnie. Wywierał ostrą presję, głośno żądał, by piłkarze juniorskich reprezentacji wygrywali mistrzostwa kontynentu do lat 17, 19 i 21. I oni je wygrywali! Przed ostatnim dorosłym mundialem na każdym turnieju dopadali złota, dokonując wyczynu absolutnie bezprecedensowego - zapanowali w każdej kategorii wiekowej.

Następne generacji trochę zwolniły, zadowalały się już raczej srebrem, ale dopiero podczas Euro 2012 pełnię władzy przejęło pokolenie dorastające pod duchowym przywództwem Sammera. Młodzieżowe mistrzostwo przed trzema laty zdobywali bramkarz Manuel Neuer, być może najlepszy stoper na polsko-ukraińskim turnieju Mats Hummels, jego partner z defensywy Jerome Boateng, rewelacyjnie grający defensywny pomocnik Sami Khedira oraz obmyślający ataki Mesut Özil. Wspierają ich absolwenci tej samej szkoły myślenia - Thomas Mueller, Holger Badstuber, Lars Bender czy Toni Kroos - a Franz Beckenbauer, ten wieszczący nieuchronną katastrofę na MŚ w 2002 roku, obwołał reprezentację trenera Joachima Löwa najbogatszą w talent w dziejach niemieckiego futbolu.

Podyskutuj o artykule na blogu Rafała Steca

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA