Tomasz Lis opowiada Sport.pl o maratońskich wzruszeniach

- Do maratonu trzeba dojrzeć. Jako dzieciak trenowałem lekkoatletykę. Trener powiedział: ?Chłopie, spójrz na siebie, żadne długie dystanse, za duży jesteś?. Więc to miałem zafiksowane. Ale pewnego dnia - trzy lata temu - z odrazą spojrzałem w lustro i stwierdziłem, że muszę zrzucić 10 kg. Wyglądałem jak wujcio. Dlatego zacząłem biegać - opowiada Tomasz Lis.

Radosław Leniarski: Jest weekend, dla zapracowanego człowieka jedyny moment, gdy może spłacić dług rodzinie, dla której zawsze ma za mało czasu. A ty dałeś się łatwo namówić na rozmowę o bieganiu?

Tomasz Lis, gospodarz programu "Tomasz Lis na żywo" w TVP i redaktor naczelny tygodnika "Wprost": Po pierwsze, bieganie jest mi bliskie. Po drugie, w tym tygodniu osiem godzin zaoszczędziłem na niebieganiu. Dałem sobie wolne do końca roku. Czas na posezonowe rozbieganie. Teraz ćwiczę zaledwie cztery-pięć razy w tygodniu, nie więcej niż godzinę, tylko tyle, by nie złapać wagi. Normalnie trenuję trzy godziny w sobotę, półtorej w niedzielę plus w każdy dzień w tygodniu.

To ciężki trening! Myślałem, że będę rozmawiał z amatorem, a nie z zawodowcem.

- Jestem zawodowcem, jeśli chodzi o treningi, i amatorem, jeśli chodzi o wyniki. Mój rekord to 3 godz. 47 min 01 s, pobity w Nowym Jorku w poprzednią niedzielę. Liczyłem na czas poniżej 3.47, ale jak kompletny amator chciałem skontrolować czas i niemal stanąłem kilkaset metrów przed metą. To była ta sekunda.

Biegam trzy-cztery maratony rocznie. W tym sezonie pierwszy pobiegłem w lutym w Tokio.

Jak biega Tomasz Lis?

Nie można przygotować się do takiego wyzwania ot tak, nie można być w połowie zaangażowanym. O czym mówisz, kiedy mówisz o bieganiu?

- Przeczytałem książkę Harukiego Murakamiego. Ale ja w czasie biegania myślę o bieganiu.

Czasem się zdarza, że wymyślam wstępniaki albo okładki, zastanawiam się nad tematem programu lub nad tym, kogo zaprosić, jak wiem, o czym będzie program. Ale w 70-80 procentach myślę o bieganiu. Zwłaszcza że od czerwca trenuję według planu opracowanego przez Wojtka Staszewskiego [dziennikarz "Gazety", trener, popularyzator biegania, twarz akcji "Polska biega"]. Mniej mam więc biegania na zasadzie: chwila wolna, to pobiegam. Więcej jest kontroli: czasu, tempa, dystansu, tętna. Jestem - powiedzmy delikatnie - słabo zaawansowany technologicznie, więc obsługa elektronicznych urządzeń zajmuje mi sporą część mózgu. Na myślenie w czasie treningu zostaje mniej miejsca. Ostatnio sporo uwagi, biegnąc, skupiłem na tym, by wyłączyć kompas, który nie wiedzieć czemu się włączył zamiast stopera. Szlag mnie trafiał.

W jakimś sensie teraz jest mi łatwiej niż na początku. Po dziewięciu maratonach, znam zasady gry. Wiem przed startem, co koszmarnego przeżyję po 34., 38., 40. kilometrze i co fantastycznego spotka mnie na ostatnich metrach, i co poczuję za metą.

Minął tydzień, a ja jestem wciąż w euforii. Patrzę na zegarek, jest ósma, i myślę o tym, jak siedziałem na krzesełku przed mostem Verrazano, czekając na start.

A dlaczego zacząłeś starty tak późno? Właściwie dlaczego nie ma wielu maratończyków amatorów w wieku 20 lat, a najbardziej przeżywają je 30-, 40-latkowie?

- Bo do maratonu trzeba dojrzeć.

Jako dzieciak trenowałem lekkoatletykę. Trener powiedział: "Chłopie, spójrz na siebie, żadne długie dystanse, za duży jesteś". Więc to miałem zafiksowane. Ale pewnego dnia - trzy lata temu - z odrazą spojrzałem w lustro i stwierdziłem, że muszę zrzucić 10 kg. Wyglądałem jak wujcio. Dlatego zacząłem biegać.

Przyszła jesień i myślałem, że nie będzie łatwo biegać, gdy nadciągnie zima. I wtedy przeczytałem o dziennikarzach z "Wyborczej", którzy przygotowywali się do maratonu w Poznaniu. Pomyślałem, że to musi być coś magicznego i że chcę też tego dokonać. Dałem sobie rok na przygotowania do maratonu w Warszawie, który odbywa się we wrześniu.

Kiedy po roku wybiegłem zza Domu bez Kantów w stronę mety na Krakowskim Przedmieściu i widziałem elektroniczny zegar, który wskazywał, że będę na mecie w czasie poniżej czterech godzin, poczułem nie euforię nawet, ale absolutne szczęście. Cieszyłem się, że mam okulary, bo dzięki nim mogłem sobie popłakać ze szczęścia.

Uczucie, jakiego doświadczyłem, było za fajne, aby nie chcieć przeżyć go drugi i trzeci raz.

Następny maraton mi nie wyszedł, bo zepsuła mi się waga. Gdy przed startem wszedłem na nową, okazało się, że ważę o 8 kg za dużo. Pobiegłem jedyny raz powyżej czterech godzin, co miało takie konsekwencje, że stwierdziłem, że muszę się przyłożyć, nie będzie żadnych półśrodków.

W każdym kolejnym maratonie biłem rekord życiowy. Nawet w Berlinie, choć zaczęło lać rano i na starcie byłem przemoczony i zmarznięty.

Rekord pobiłem też w Atenach na historycznej trasie. Była koszmarna, ale maraton najfajniejszy. Staszewski śmieje się, że poprawiam życiówki tylko w trudnych okolicznościach. Jechałem przed piątą rano autobusem z placu Syntagma na start i rozmawialiśmy z Tomkiem Smokowskiem z Canal+, który też biegł. "Czy ty to widzisz?" - spytałem. Tomek odpowiedział: "Co? Że jedziemy cały czas w dół?". "No właśnie". To oznaczało, że biec będziemy pod górę.

Człowiek nie jest w stanie uciec w Atenach od historii, a i po co. Rozświetlony Akropol, stary Stadion Panatenajski... Biegliśmy 2500 lat po bitwie, po lekturze, jak to naprawdę wtedy było. Ale też z wiedzą o Spirydonie Luisie z igrzysk w 1896 roku.

No i nie musiałem za metą lecieć prosto do hotelu, pędem przebierać się i gnać na lotnisko - jak w Nowym Jorku czy Tokio, gdzie z powodu wypadku kolejki groziło mi, że nie zdążę na program do TVP. Cudem się udało.

Gdybym myślał o starcie w maratonie, od razu chciałbym pobiec w Nowym Jorku. Dla ciebie był to dopiero dziewiąty start, dlaczego zwlekałeś?

- Pomyślałem, że od legendy nie można zaczynać, że trzeba się na górkę trochę wspinać, nie zjadać deseru na początku uczty. Kameralne maratony też mają urok. W Genewie stałem dziesięć metrów od linii startu, w Tokio od strzału startera do minięcia przeze mnie linii startu minęło 18 minut.

W Nowym Jorku kosmiczny był już piątkowy poranek. Mieszkałem blisko Central Parku i na ostatnią przebieżkę udałem się tam. A w parku - niebywałe wrażenie - tysiące ludzi biegających we wszystkich kierunkach w narodowych barwach, różne języki. Jakby cały świat zjechał się tutaj, więc już było fajnie.

W nocy nastawiłem wszystkie budziki i alarmy, jakie miałem, zamówiłem budzenie w recepcji, bo autobus ruszał na miejsce startu o 5.15. Takich autobusów jechało z Manhattanu pewnie kilkaset. Startowało 47 tysięcy ludzi, więc bałem się katastrofy, ale organizacja była fantastyczna. Biegłem w drugiej, kilkunastotysięcznej fali dopasowanej życiówkami. Za nami była jeszcze jedna, czyli w sumie biegły trzy startujące po sobie maratony.

Maratony różnią się od siebie atmosferą, reakcjami kibiców?

- W Europie podobno najlepszy jest Berlin, ale nie doświadczyłem tego, bo padał deszcz, więc trudno było wymagać, aby zmoczeni ludzie kogoś dopingowali przez wiele godzin.

W Nowym Jorku niezwykłe było wyczekiwanie na start w wielonarodowym tłumie. Widok mostu Verrazano. Z głośników - "I want to be part of it: New York, New York" Sinatry; było magicznie.

Maraton zaczyna się trudnym podbiegiem na most. Ale w wysiłku pomaga atmosfera - krążące śmigłowce, tłum. Biegacz zazwyczaj wtedy wczuwa się w organizm, wyczekując złego sygnału na początku - też poczułem ból w nodze, ale go rozbiegałem.

Potem z daleka widać Manhattan, na Brooklynie witają biegaczy nieprzebrane tłumy. I to nie są gapie, ale kibice, którzy, jak zobaczą na koszulce "John", wołają: "Dawaj, John, dobrze ci idzie, nie poddawaj się!". Ja miałem napis "Timex", więc słyszałem: "Keep running Timex, you can do it".

Po drodze miałem sentymentalne spotkania z miejscami, które znałem. Jak byłem korespondentem i robiłem materiały w Nowym Jorku, po wszystkim wybierałem się na Greenpoint na flaczki, schabowy z kapustą. Teraz mijałem te miejsca. Koło Williamsburg Bridge - jakbym się znalazł na Nalewkach przed wojną: dopingują ortodoksyjni Żydzi.

Następny ważny moment to most Queensborough. Po plecach solidnie wieje, ale jest potem niezwykły, wzruszający prezent, jeden z najbardziej euforycznych momentów ze wszystkich maratonów. Zbiega się z mostu i po nawrocie wybiega się na 1. Aleję na Manhattanie. A tam cztery, pięć rzędów kibiców stłoczonych wzdłuż trasy, klaszczących, wiwatujących. Poczułem, że frunę. Za metą analizowałem międzyczasy - faktycznie biegłem najszybciej. Normalnie przy 30.-32. kilometrze staję. Tam czułem moc. Czułem, że jestem w stanie biec, nie stanąć ani razu.

Co więcej, wiedziałem, że nie mogę stanąć. Zagryzałem zęby. A potem na 38. kilometrze znów był podbieg. Niezbyt ostry, ale wtedy każdy wydaje się stromy. Biegłem przez dwa kilometry z niemal zamkniętymi oczami - na zdjęciach, które mi przysłano, widać, że cierpię.

Ostatni odcinek odwiedziłem w sobotę. 120 metrów przed metą zawieszono biało-czerwoną flagę z orłem. Więc wiedziałem, że jakbym miał megakryzys, to ona da mi zastrzyk energii. Za metą znów poczułem euforię, bo życiówka, bo ukończyłem legendarny bieg. Po raz pierwszy na lotnisku zrobiłem coś, co dotąd uważałem za obciach - założyłem na szyję medal wręczany za ukończenie maratonu. Może sprawiła to atmosfera miasta - nawet kapitan samolotu życzył przed lądowaniem powodzenia w maratonie.

Na Manhattanie w dniach maratonu nobilituje poruszanie się w adidasach - zwłaszcza będąc spoconym. Miałem wrażenie, że my, dziesiątki tysięcy maratończyków, jesteśmy w Nowym Jorku nawet bardziej doceniani przez kibiców niż ci najszybsi.

Kiedy wychodziłem z hotelu, pędząc na lotnisko, widziałem zmierzających do mety. Spojrzałem na zegarek - musieli biec już pięć godzin. Mam dla nich największy szacunek, bo cierpią i biegną, wiedząc, że mają jeszcze kawał do mety. Chyba to jest jedno z najfajniejszych uczuć - wspólnota biegających.

Zero kontrowersji, żartów i luzu? To nie Facebook.com/Sportpl ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA