Coraz mniej sportu w sporcie. Mecz w fabryce butów

Owszem, przegraliśmy, ale nie panikujmy, sytuacja jest opanowana, interes nadal się kręci. Futbolowi prezesi i trenerzy coraz częściej przemawiają jak szefowie zwykłych korporacji, którzy nad sprawianie frajdy fanom przedkładają maksymalizację zysków

W piłkarskiej prehistorii, czyli latach 80. i wcześniejszych, zamiast zachłannej marketingowo Ligi Mistrzów mieliśmy poczciwy Puchar Europy, a zamiast powoli rozpędzającej się, też pożądającej komercyjnego sukcesu Ligi Europejskiej - poczciwe Puchar UEFA i Puchar Zdobywców Pucharów. Wtedy hierarchia wartości była klarowna. Międzynarodowe rozgrywki klubowe oferowały prestiż i przekraczającą granice sportową chwałę, więc nikomu nigdy nie strzeliłoby do głowy, by publicznie zadeklarować, że traktuje je półserio. Żadnemu prezesowi nie strzeliłoby też do głowy przyznać, że europejskie porażki znosi bezboleśnie.

A przede wszystkim nikomu nie strzeliłoby do głowy, żeby po porażce na boisku przenosić dyskusję na poziom finansowy i uspokajać, że nic się nie stało, skoro porażka nie uderza w ekonomiczną stabilność klubu. Porażka była zła, bo była porażką. Po prostu.

Dziś szukanie po klęskach pocieszenia w konstatacji, że interes nadal się kręci, staje się normą. Klęski przykrość wyrządzają tylko kibicom.

Szefowie Borussii Dortmund powinni być przygnębieni. To klub ze wspaniałymi pucharowymi tradycjami, który do Champions League wrócił po dziewięciu sezonach uwiądu - wrócił z niebagatelnymi nadziejami na sukces, bowiem mistrzostwo kraju zdobył w imponującym stylu, reprezentuje dynamicznie potężniejącą Bundesligę, wpadł w losowaniu do niezbyt mocno obsadzonej grupy. A jednak punkty rozdaje w każdym meczu. Remis z Arsenalem piłkarze uratowali w ostatnich minutach, w Marsylii zostali znokautowani, w Pireusie ponieśli klęskę wręcz szokującą.

Prezes Hans-Joachim Watzke wstrząśnięty nie jest. Otwarcie mówi, że za priorytet uważa Bundesligę, na łamach "Kickera" ze skrupulatnością księgowego wylicza, dlaczego Borussii bardziej opłaca się przegrać oglądany przez cały kontynent hit w LM niż mecz z prowincjonalnym przeciwnikiem w kraju. Sport spycha głęboko pod budżetowe analizy.

Dortmundzkich zarządców zrozumieć o tyle łatwo, że ich przedsiębiorstwo przed kilku laty zachybotało na krawędzi bankructwa. Arsenal prosperuje świetnie, stanowi w klubowej piłce jeden z biznesowych wzorców. Ale kiedy piłkarze z londyńskiego Emirates - stadionu oszklonego jak centrum handlowe, symbolu komercjalizacji futbolu - wystartowali w sezonie ligi angielskiej najwolniej od 58 lat i długo wlekli się tuż przed strefą spadkową, dyrektor Ivan Gazidis natychmiast pospieszył z wyjaśnieniem, że klub poradzi sobie finansowo nawet bez awansu do Champions League, i przypomnieniem, że ze 160 mln funtów na klubowym koncie bezsenność po sportowych niepowodzeniach mu nie grozi. Arsenalskiej idylli przeciwstawił koszmar konkurencyjnych klubów, często duszonych ciężkim zadłużeniem.

Dlatego właśnie dla londyńczyków udział w LM sezon w sezon "koniecznością nie jest". Tak zdiagnozował sytuację człowiek zarządzający drużyną o wysokich aspiracjach sportowych, która w Lidze Mistrzów zabawiała fanów bez przerwy od 1998 roku! Co więcej, w jego sposób myślenia wpisuje się poniekąd trener Arsene Wenger - zresztą ekonomista z wykształcenia - który po niepowodzeniach lubi zwracać uwagę, ile jego klub zarabia, jak z powodzeniem inwestuje w eksportowaną potem młodzież. W ten sposób piłka nożna zmienia się w najzwyklejszą gałąź przemysłu - nad sprawianie frajdy fanom przedkłada maksymalizację zysków, jak producent butów albo chipsów.

Stąd biorą się pomysły, by "zamknąć" ligi według modelu znanego ze sportu amerykańskiego - wariant ostatnio forsowany, jak donosiło BBC, przez zagranicznych właścicieli klubów angielskiej Premiership. Jeśli ich firma przestanie być zagrożona spadkiem do niższej klasy, czyli utratą przychodów z praw telewizyjnych, zyska błogosławioną w biznesie stabilność. Koszty poniosą fani - związani z mocniejszymi drużynami zostaną pozbawieni emocji wywoływanych przez walkę o utrzymanie (z badań wynika, że intensywniejszych niż wywoływane przez walkę o trofea), a związani ze słabszymi drużynami nie będą już żyli nadzieją na awans. Pariasami pozostaną na zawsze, precz z cudownymi karierami ubogich klubików, które nadają zelitaryzowanemu futbolowi pikanterii, romantyczności, demokratycznego poczucia, że wszyscy mamy szansę choć przez chwilę pouczestniczyć w eleganckim przyjęciu dla arystokratów.

W 2003 roku prezes Realu Madryt Florentino Perez tłumaczył, dlaczego wolał podpisać kontrakt z Davidem Beckhamem, a nie uchodzącym za znakomitszego sportowo Ronaldinho. - Nie było sensu kupować Brazylijczyka, nie jest wart dużych pieniędzy, bo jest tak brzydki, że pogrążyłby naszą markę. Jeśli mam wybierać między Beckhamem a Ronaldinho, po stokroć wybieram Anglika. Popatrzcie, jaki jest przystojny, jaką ma klasę, jaki image. Cała Azja zakocha się w nas z jego powodu. Ronaldinho jest zbyt brzydki - perorował jeden z najagresywniejszych rekinów futbolowej finansjery.

W jego słowach możemy usłyszeć motto totalnej komercjalizacji dyscypliny, trwającej od lat i wciąż przyspieszającej. Dziś słyszymy jeszcze więcej, prezesi i trenerzy mieszają oba porządki - sportowy i biznesowy - notorycznie, otwarcie, bez jakiekolwiek zażenowania. Zwłaszcza ci, którzy rywalizują w Lidze Europejskiej, biedniejszej - czyli mniej atrakcyjnej - siostrze Ligi Mistrzów.

Bogaci ostentacyjnie ją ignorują. Premie od UEFA, choć stale rosną, wciąż pozostają niesatysfakcjonujące, więc kluby reprezentujące najsilniejsze futbolowe kraje wystawiają w meczach głębokie rezerwy. Parma swego czasu wypróbowywała tam juniorów bez śladowego doświadczenia seniorskiego; Juventus pomagał w zeszłym sezonie zdobywać punkty Lechowi, bo kazał z poznaniakami bić się piłkarzom, którzy nie nadawali się do ważnych gier we włoskiej Serie A; ostatnio lekceważenie dla LE manifestuje londyński Tottenham posyłający do walki zawodników już nie drugo-, lecz trzecio- bądź wręcz czwartorzędnych.

Paradoks polega na tym, że kiedy trwa sezon krajowy, wszyscy deklarują, że mierzą w awans do europejskich pucharów (prawdopodobnie na zasadzie odruchu z przeszłości, gdy dawał on prestiż) - dopiero kiedy już się do nich dostaną, traktują je jak zbędny balans. W skrajnych przypadkach przyznają, że chętnie by go możliwie prędko zrzucili, czyli odpadli z rozgrywek.

Wielcy LE gardzą, a mali chcą szybko na faworytów wpaść. Kiedyś losowanie szczęśliwe oznaczało grę z przeciwnikiem raczej słabym, uniknięcie zderzenia z potentatem odsuwało przecież w czasie zagrożenie porażką. Teraz mali marzą o renomowanej firmie, by więcej zarobić na transmisjach. Szefowie polskich klubów otwarcie mówią, że pożądają np. rywali z Bundesligi, bowiem tamtejszy rynek telewizyjny gwarantuje wyższe przychody. Znów - kwestie sportowe schodzą w cień, szukamy popularnej marki, żeby obłowić się jej blasku. To tak jakby Radwańska chciała już w pierwszej rundzie turnieju wpaść na Serenę Williams.

Na samym szczycie tego systemu mamy paradoks największy - rachunkiem ekonomicznym nie interesują się ci, którzy w powszechnym oglądzie ucieleśniają rozszalałą komercjalizację futbolu, czyli pływający w ropie multimiliarderzy w typie Romana Abramowicza czy tłumnie przejmujący kluby arabscy szejkowie. Właściciel Manchesteru City Mansour bin Zayed Al Nahyan - dysponujący 36 mld dolarów osobistego majątku i wspierany przez niepoliczony kapitał funduszu Abu Dhabi United Investment - rzuci dowolną sumę, by jego piłkarze zwyciężali. Na luksus zajmowania się czystym sportem stać już tylko zbyt bogatych, by potencjalne zyski z futbolu uznali za warte zachodu.

Podyskutuj o artykule na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.