We wtorkowym pojedynku niespodziewany zwrot akcji nastąpił w 64. minucie. Gospodarze wykorzystali wówczas błąd bramkarza częstochowian Mateusza Kosa, który interweniował daleko poza polem karnym i został przelobowany przez Jamroza.
- Niestety, po stracie tej bramki do gry drużyny wkradł się niepokój. Wielka szkoda bo awans mieliśmy na wyciągnięcie ręki - żałował wiceprezes klubu Krzysztof Kołaczyk. - Szkoda, że tak to się skoczyło. Tym bardziej, że przez długi czas mieliśmy ten mecz pod kontrolą. Może nie mieliśmy może wielkiej przewagi, ale najpierw prowadziliśmy 1:0, a potem już 2:0. Rywale mieli co prawda swoje sytuacje, ale to my strzeliliśmy dwa gole. Po zdobyciu kontaktowej bramki rywale złapali wiatr w żagle i wszystko się zawaliło - podsumowuje Kołaczyk.
W ciągu 18 minut Raków stracił trzy gole i wydawałoby się pewny awans. Awans, który sam w sobie wielkim sukcesem może nie jest, ale dla klubu, jego właściciela i całego środowiska miałby swoje znaczenie. Tym bardziej, że w 1/8 rywalem częstochowian byłaby drużyna z ekstraklasy. Nie Legia Warszawa, której trener drużyny Marek Papszun życzył sobie już przed 1/16 rozgrywek, a Arka Gdynia. Mecz miał się odbyć na stadionie przy Limanowskiego i na pewno byłby sporym wydarzeniem.
Po wyeliminowaniu I-ligowców Wisły Puławy i Chrobrego Głogów, kolejnej pucharowej szansy Raków nie wykorzystał. Nie wykorzystali jej także zmiennicy, na których postawił trener Papszun. W związku z tym, że częstochowian już w piątek czeka bardzo ważny ligowy mecz w Bełchatowie, w wyjściowym składzie nie pojawili się m.in. Piotr Malinowski (wszedł w II połowie), Tomasz Loska, Rafał Figiel, Tomasz Płonka i Przemysław Mizgała. Taktyka była uzasadniona, ale egzaminu nie zdała, co, niestety, może znaleźć swoje obicie na psychice zespołu. Na początku sezonu Raków nie wygrywał meczu za meczem, ale z czterech (dwóch w PP i dwóch w lidze), nie przegrał żadnego. Można więc powiedzieć, że był na fali. Dobra seria została we wtorek przerwana. Oby nie na długo.