Wisła Kraków. Dla Mateusza Zachary Chiny nie takie straszne [WYWIAD]

- Miasto miało 12 milionów mieszkańców, a na meczach pojawiało się po 30 tysięcy widzów. W ośrodku treningowym były boiska ze specjalną nawierzchnią na zimę i lato. Poziom chińskiej ligi będzie się podnosił - mówi Mateusz Zachara, nowy napastnik Wisły Kraków.

Chcesz więcej? Polub Kraków - Sport.pl

Damian Gołąb: Jak to się stało, że czołowy napastnik ekstraklasy wybrał Chiny?

Mateusz Zachara: Sezon wcześniej dostałem nauczkę. Miałem wtedy okazję do wyjazdu do dobrego klubu z Hiszpanii. Nie odważyłem się, zostałem w Polsce, a w czasie okresu przygotowawczego doznałem kontuzji i kolejne pół rundy miałem z głowy. Nie grałem, trzeba było przygotować się do następnego sezonu. Kolejna runda była niezła i czekałem na konkretną ofertę z Europy. Były jednak tylko luźne zapytania.

I pojawili się Chińczycy, którzy konkretnie podeszli do sprawy. Do 14 stycznia czekałem na jakiś odzew klubu z Europy. Takiego nie było, a nie chciałem drugi raz popełnić tego samego błędu.

Nie miał pan obaw przed wyjazdem? To zupełnie inna kultura niż w Polsce.

- Każdy ma jakieś wyobrażenia o Chinach, ja też miałem, ale bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Początek był trudny, trzeba było przywyknąć. Po paru miesiącach czułem się już jednak naprawdę dobrze.

Do czego było najtrudniej się przyzwyczaić?

- Najtrudniejszy był sam wyjazd z Polski. Pierwszy raz trafiłem do zagranicznego klubu, i to od razu do Chin. Nie można powiedzieć, że nie wiedziałem, co mnie czeka, bo wymieniłem kilka telefonów z Krzyśkiem Mączyńskim, który już tam grał. Trochę mnie uspokoił. Rozmawiałem też z ludźmi, którzy byli w Chinach i wszyscy powtarzali, że nie ma się czego bać.

Klub pomógł w aklimatyzacji, znalezieniu mieszkania?

- Przed sezonem przyszło pięciu nowych obcokrajowców. Mogliśmy wybierać: mieszkać w apartamentach albo w hotelu, w którym od początku byliśmy ulokowani. Wybrałem hotel. Wszystko było zadbane, nie musieliśmy niczym się przejmować. Klub zapewniał transport na treningi. Kiedy mieliśmy jakiś problem, wystarczył telefon do tłumacza. Widać, że dba się tam o obcokrajowców. Na początku mieszkałem sam, w marcu dojechała do mnie narzeczona.

Jak pan ocenia poziom piłki w Chinach?

- Piłkarze nie mają problemów z techniką, są dobrze przygotowani fizycznie. Mecze rozgrywa się bez przerwy od połowy marca do końca października, dlatego przed sezonem pracuje się przede wszystkim nad przygotowaniem fizycznym. Piłkarze są wybiegani, mecze toczą się w niezłym tempie. Odległości pomiędzy stadionami są ogromne, ale w większości miast jest bardzo gorąco i parno. Czasami trudno było oddychać.

Jedyne, co szwankowało, to taktyka - ale nie we wszystkich drużynach, niektóre miały trenerów z Europy czy Ameryki. Piątka obcokrajowców, która jest w każdej drużynie, robi różnicę.

Kiedy byłem w Chinach, występowali tam m.in. Demba Ba, Tim Cahill czy Robinho. Ściąganie zawodników ze światowego topu na większą skalę ruszyło już po tym, jak wyjechałem. Praktycznie w każdej drużynie z pierwszej piątki było jakieś znane nazwisko. Wydaje mi się, że to działa na młodych chińskich zawodników: mogą podpatrywać gwiazdy na treningach, to pozwala samemu stać się lepszym piłkarzem. Dlatego poziom ligi chińskiej będzie się podnosił.

Gwiazdy przyciągają Chińczyków na stadiony?

- Każdy stadion ma wokół murawy bieżnię. Wszystkie były budowane na igrzyska olimpijskie w Pekinie w 2008 roku. Nie są najnowocześniejsze, ale też nie przestarzałe. To naprawdę duże obiekty, na mecze przychodziło po dużo ludzi. Sam mieszkałem w 12-milionowym mieście, więc 30 tysięcy widzów na meczu nie było problemem. Tym bardziej że osiągaliśmy dobre wyniki - skończyliśmy ligę na piątym miejscu, a sezon wcześniej zespół ledwo się utrzymał.

Na dobrym poziomie był też ośrodek treningowy, który znajdował się na obrzeżach miasta, godzinę jazdy samochodem od centrum. To był bardzo duży teren z wieloma boiskami z nawierzchnią na zimę i lato. Chińscy zawodnicy mieszkali w ośrodku treningowym, mieliśmy przypisane pokoje, w których można było odpocząć między treningami czy na zgrupowaniu przed meczem.

Obserwuj @Damian_Golab

W tak wielkim mieście piłkarze byli w ogóle rozpoznawani na ulicach?

- Trudno, by 12 milionów ludzi żyło piłką. Zdarzało się jednak, że szliśmy zjeść coś na miasto, fani nas rozpoznawali. Fajne było to, że chociaż odległości między miastami były bardzo duże i na mecze lataliśmy samolotami, na każdym wyjazdowym spotkaniu byli nasi kibice.

Podróże były męczące?

- Po chwili można było przywyknąć. Nigdy nie bałem się samolotów. Myślałem, że im więcej będę latał, tym będzie spokojniej. Tymczasem było odwrotnie - z każdym kolejnym meczem i wylotem stres był coraz większy. Z czasem rączki zaczynały się pocić już przy wsiadaniu do samolotu.

W Chinach rozegrał pan 23 mecze, strzelił kilka goli. Rozwiązał pan jednak kontrakt dwa lata przed końcem. Dlaczego?

- Ten sezon był słaby. Pięć bramek przez cały rok to nie jest dużo. Zwłaszcza że szans było o wiele więcej. Gdyby nie kontuzja, na pewno bym tam został i może kolejny rok byłby lepszy.

Urazu doznałem w czasie meczu, na kilka kolejek przed końcem sezonu. Na początku spotkania upadłem na prawy bark i poczułem tylko chrupnięcie. Dokończyłem spotkanie, trenowałem z urazem przez kilka tygodni. Myślałem, że to zwichnięcie. Były masaże, tejpy itd. Bark wypadł jeszcze kilka razy, za każdym razem go nastawiałem. W czasie odpoczynku po sezonie w Polsce znów mi wyskoczył. Okazało się, że konieczna jest operacja.

Wtedy zaczęły się rozmowy z Chińczykami. Trwały dość długo, bo od grudnia do lutego. Musiałem polecieć do Chin powtórzyć badania. Klub zgodził się na operację, a po niej jego przedstawiciele sami zaproponowali rozwiązanie kontraktu.

Jak dziś ocenia pan przenosiny do Chin?

- Po takim wyjeździe, gdy wiesz, że dałeś radę, inaczej patrzysz na pewne rzeczy. Nie mam już obaw przed wyjazdem w żadne miejsce. Teraz jestem w Wiśle, chcę się odbudować. Czeka mnie ciężka praca, ale po tak długiej przerwie nie ma innej drogi. Za mną najdłuższa przerwa w dotychczasowej przygodzie z piłką. Jeśli będę grał, strzelał gole i asystował, a potem pojawi się opcja wyjazdu, na pewno ją rozważę.

Teraz, gdy wrócił pan już do treningów z drużyną, czuć ulgę?

- Jak najbardziej. Wychodzę na trening, mogę pokopać piłkę, postrzelać, pobiegać. Być w grupie ludzi i robić to, co robię od małego. Czuję wewnętrzną radość. Fajnie wstać, iść na trening i czuć zmęczenie.

Wisła interesowała się panem już zimą, temat wrócił latem. Była najbardziej konkretna?

- Byliśmy w stałym kontakcie, który urwał się trochę po operacji. Po zakończeniu sezonu krakowianie znów zadzwonili z pytaniem o moją sytuację. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy i wszystko dobrze się skończyło.

Zdąży pan być na sto procent gotowy do gry na start ligi?

- Codziennie wykonuję ćwiczenia barku, poszerzam zakres ruchów. A jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne, spędziłem cztery tygodnie na Słowacji, gdzie trenowałem indywidualnie, by za bardzo nie odstawać od chłopaków. Na razie oczywiście czuję zmęczenie, bo po to jest okres przygotowawczy, ale jeszcze nie umieram.

Jak ocenia pan konkurentów do gry w ataku? Wiosną grali tam Paweł Brożek i Zdenek Ondraszek.

- To bardzo dobrzy napastnicy. Wiem, że wysoko zawiesiłem sobie poprzeczkę. Fajnie jest jednak grać i trenować, kiedy jest kogo gonić. Taka rywalizacja może wyjść nam wszystkim tylko na dobre.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.