Kamil Fabisiak: To był przypadek, zbieg okoliczności. 10 lat temu Judyta Olszewska, która była znajomą mojego kolegi, ale nie znaliśmy się, podeszła do mnie na ulicy. Chodziłem o kulach, mam krótszą jedną nogę. Judyta - miła i sympatyczna osoba - grała wówczas w tenisa na wózkach, zapytała, czy nie chciałbym spróbować sił w tej dyscyplinie. Na początku wcale nie byłem zachwycony propozycją Judyty. Ale poznałem trochę tenis, po kilku miesiącach pojechałem jako kibic na pierwsze mistrzostwa Polski, popatrzyłem, powoli przekonywałem się do tej dyscypliny. To była wiosna, a latem ruszyłem na pierwszy obóz do Inowrocławia jako zawodnik SIKT Płock.
- Nie było łatwo. Dla mnie, świeżaka, to był spory problem. Wcześniej ani nie grałem w tenisa, ani nie jeździłem na wózku. Wszystko było nowe, trudne było już poruszanie się na wózku. Potrwało trochę, zanim się przyzwyczaiłem, ale polubiłem obozy, treningi. Otuchy dodawał fakt, że wszyscy dookoła dostrzegali moją ambicję i zaangażowanie. Potem były kolejne obozy, w sumie fajne wakacje. Traktowałem wówczas sport jako zabawę, trenowałem dwa razy w tygodniu. Pierwszym moim trenerem był Artur Adamczyk, po pewnym czasie ćwiczyłem także z Jackiem Wilczyńskim, z którym współpracuję do dziś. Po pięciu latach przeszedłem do grupy z Jurkiem Kulikiem i Piotrkiem Jaroszewskim. Wtedy zacząłem traktować tenis na wózkach poważniej, doszły starty zagraniczne.
- Tak, podjąłem studia licencjackie w PWSZ w Płocku, po nich - już w 2013 r. - obroniłem tytuł magistra ekonomii na Uniwersytecie Łódzkim. To był trudny, burzliwy okres, mnóstwo zajęć, obowiązków, a przecież jednocześnie mocno walczyłem o występ na Paraolimpiadzie w Londynie w 2012 roku.
- Grałem słabiej niż obecnie, ale systematycznie zbierałem punkty w turniejach i zakwalifikowałem się. Wystąpiłem na mojej pierwszej paraolimpiadzie w singlu i deblu.
- Bardzo cenię start w Londynie. Na krajowym podwórku dodałbym zdobycie dwóch złotych medali podczas mistrzostw Polski w Drzonkowie w 2015 r. Wygrałem z utytułowanym Tadeuszem Kruszelnickim, a był w dobrej formie. Sukcesem był też udział w mistrzostwach świata w Turcji w 2013 r., gdzie z reprezentacją Polski zająłem siódme miejsce.
- Jestem w dobrej dyspozycji, forma rośnie, widzę efekty tegorocznej pracy. Niedawno w Petersburgu doszedłem do finału, w Bukareszcie byłem w finale, dodatkowo wygrałem tam w deblu. Ale to będą trudne zawody, bo zjawi się w Płocku wielu świetnych graczy, notowanych tuż za czołową dziesiątką na świecie. Przed każdym turniejem ustalam sobie plan. W Płock Orlen Polish Open liczę na półfinał, a może nawet finał? W deblu zagram z Kruszelnickim, może więc drugi finał? To byłoby 120 procent normy. Będziemy świeżo po podróży z Tokio z drużynowych mistrzostw świata, więc ważne, jak wypadnie aklimatyzacja i regeneracja. Ale zagram na luzie, bez wielkiej spiny.
- Na to liczę, to zdecydowanie najważniejsza impreza. Skrzętnie zbieram punkty, start mam pewny już od pół roku. W Brazylii w singlu zagra 56 zawodników, tylko 16 zostanie rozstawionych, więc już w pierwszej rundzie po losowaniu można wpaść na numer jeden. Marzeniem jest oczywiście medal, ale to będzie niesłychanie trudne. Realnie dobrym wynikiem byłoby przejście dwóch rund, czyli miejsce w czołowej szesnastce.
- W okresie startowym jest mnóstwo podróży, przejazdów, meczów, to wszystko zajmuje sporo czasu. Ale w okresie przygotowawczym od stycznia do końca marca trening jest bardzo wyczerpujący. Wtedy ćwiczę dwa razy dziennie przez sześć dni w tygodniu. W tym mieści się tenis, siłownia, dochodzi jeszcze odnowa i basen. Zdrowie na szczęście dopisuje, nic poważnego jeszcze mi się nie przytrafiło. Mój organizm nie jest kontuzjogenny. W tym sezonie miałem problemy z ręką, ale to nic poważnego, po prostu sprawy przeciążeniowe.
- Wielkich pieniędzy w tenisie na wózkach nie ma, w Płocku zwycięzca otrzyma tysiąc euro, ale konkurencja będzie mocna. Dla mnie to bardziej przygoda niż sposób na zarabianie. Niestety, nie mam sponsora czy stypendium, czasami coś wygram, ale raczej wychodzę na zero. Same dojazdy z Gostynina do Płocka to dla mnie wydatek 400 zł miesięcznie.
- W sprzęcie nie ma różnicy, mamy dobre wózki i rakiety. Głównie chodzi o przygotowania i pieniądze na nie. Mój roczny budżet musiałby oscylować wokół 120 tys. zł, by na wszystko wystarczyło. Obecnie pomaga mi klub, miasto, krajowy związek. Ale potrzebny byłby trener indywidualny, jeżdżący ze mną na turnieje, dodatkowa odnowa, krioterapia, masażysta.
- Chcę grać dalej, uwielbiam to robić, kocham tenis, to dla mnie jeden z najciekawszych sportów. A z drugiej strony ciągle jestem w rozjazdach, ciężko się rozstawać z żoną Iwoną i rocznym synkiem Błażejem. Z kolei jak jestem długo w domu, to już mnie nosi, brakuje startów. I to jest takie rozdarcie między sportem a rodziną. Cieszę się, że na razie udaje mi się to wszystko jakoś pogodzić.