Lech Poznań - Śląsk Wrocław 0:1. Mistrzom Polski pozostaje już powoli tylko Puchar Polski

W meczu Lecha Poznań ze Śląskiem Wrocław przerażała gra mistrzów Polski, błędy popełniane w obronie, dziury w drugiej linii i niemoc w ataku. Przerażała ławka rezerwowych nie pozwalająca na jakiekolwiek sensowne zmiany. No i przerażał wynik

Jeżeli niedawny pretendent na mistrza Polski i obrońca trofeum wychodzi na przedostatni zespół w tabeli w przetrzebionym składzie, bez tak ważnych graczy jak Karol Linetty, Tamas Kadar, Szymon Pawłowski czy Dawid Kownacki, a także z zaledwie czterema zawodnikami z pola na ławce (żadnym ofensywnym), to cudów nie można się spodziewać. I rzeczywiście, cudów nie było. Lech zagrał tak, jak zwykł grać zaraz po powrocie swoich wielu zawodników z meczów i zgrupowań kadr narodowych. Zagrał źle.

Śląsk Wrocław ma nowego trenera, którym jest wyśmienicie znany w Poznaniu szkoleniowiec Mariusz Rumak (trener Lecha Poznań w latach 2012-2014), ale to wciąż jedna z najsłabszych drużyn ligi. Zajmuje w niej przedostatnie miejsce. A jednak Śląsk zdołał wbic Kolejorzowi gola niemal na dzień dobry, już w 9. minucie. Wyróżniający się piłkarz wrocławskiego zespołu, Japończyk Ryota Morioka wykorzystał żenujący błąd poznańskiej obrony. Wybitą przez Dariusza Dudkę wprost pod jego nogi piłkę wpakował do bramki Jasmina Buricia w krótki róg, przez co w jednej akcji podważył też koncentrację bramkarza Lecha.

Obrona Lecha składała się w tym meczu z Macieja Wilusza i Marcina Kamińskiego pośrodku, Tomasza Kędziory i Vladimira Volkova po bokach. Ławkę rezerwowych Kolejorza stanowiła ... wyłącznie defensywa, bo poza bramkarzem Krzysztofem Kotorowskim byli tam jedynie Paulus Arajuuri, Kebba Ceesay, Tamas Kadar i Robert Gumny. Nikogo więcej. Uskarżający się na bóle pleców Dawid Kownacki - poza składem, wciąż dochodzący do zdrowia po urazie żeber Karol Linetty - poza składem, przemęczone Kamil Jóźwiak - poza składem. Inni młodzi gracze - nie ma opcji.

Zespół, który grał można było nazwać jakąś formą Lecha, ale dość pokraczną, bez środka pola, nad którym dałoby się zapanować. No i z Nickim Bille w ataku, samotny i obleganym przez tłum wrocławskich piłkarzy przy każdej wrzutce piłki przez kolegów z Lecha. A takich wrzutek było co niemiara, bo Kolejorz naciskał, był przy piłce, próbował coś zdziałać indywidualnymi zrywami. Najbardziej imponowały te Darko Jevticia, człowieka wyrastającego w tym meczu ponad resztę zespołu. To on efektownie zagrywał do Nickiego Bille w pierwszym kwadransie, gdy Duńczyk źle przyjął piłkę i strzelił bardzo lekko. On też znalazł go piłką ponownie, ale wtedy duński napastnik przewrócił się przy próbie uderzenia nożycami. Także Szwajcar (aczkolwiek coraz mocniej myślący o grze dla reprezentacji Serbii) strzelał z dystansu swą słabszą nogą, aby tak zaskoczyć bramkarza Śląska. Wreszcie strzał Darko Jevticia w 33. minucie omal nie skończył się skuteczną dobitką Nickiego Bille - bramkarz Mateusz Abramowicz odbił piłkę, ale dopadł jej pierwszy i dobitce zapobiegł.

Publiczność przybyła na ten mecz dość licznie - 17 697 widzów. Nie tylko stęskniła się za ligą po przerwie na potrzeby reprezentacji. Miała też świadomość, że 5 zł z każdego biletu zostanie przeznaczone na potrzeby walczącego o zdrowie Waldemara Piątka, bramkarza Lecha z lat 2003-2005, który zmaga się z konsekwencjami wyniszczającej żółtaczki typu C. Jego nazwisko było wielokrotnie skandowane podczas meczu, sam Waldemar Piątek pojawił się w sektorze kibiców Lecha, by prowadzić przez chwilę doping. Potem zagościł na trybunie z lożami sponsorów, gdzie odbywała się licytacja pamiątek na potrzeby jego kuracji. Koszulka Roberta Lewandowskiego z Bayernu Monachium poszła za 4300 zł, koszulki Jakuba Błaszczykowskiego i Artura Boruca - po 3500 zł.

Takie efekty zbiórki pieniędzy na rzecz Waldemara Piątka wzbudzały aplauz. Gra Lecha - absolutnie nie. Ten mecz ze Śląskiem Wrocław zwiastował nieuchronny koniec marzeń o odegraniu jeszcze istotnej roli w ekstraklasie przez mistrzów Polski, którym pozostanie teraz Puchar Polski - we wtorek poznaniacy mają rewanżowy półfinał z Zagłębiem Sosnowiec (pierwszy mecz wygrali 1:0). Jeśli obronią zaliczkę - 2 maja finał na Stadionie Narodowym zapewne z Legią Warszawa.

A liga? Teraz Lech wygląda w niej naprawdę kiepsko. Po przerwie to Śląsk był bliższy podwyższenia prowadzania niż Kolejorz wyrównania. Bardzo groźny był strzał węgierskiego napastnika Bence Mervo, Jasmina Buricia omal też nie zaskoczył rykoszet po uderzeniu Roberta Picha. Poznaniacy nie dawali sobie rady w pojedynkach siłowych, niektórzy ustępowali szybkością, zawodziło konstruowanie akcji. Brakowało sensownego połączenia formacji.

Trener Urban wpuścił do gry Paulusa Arajuuriego i Tamasa Kadara, ale to jedynie przebudowywało ustawienie defensywy, chwilami grała nawet ona w trzech zawodników z tyłu. A i tak wyprawiała jakieś przedziwne harce, zupełnie niewytłumaczalne. Żadnych argumentów ofensywnych Kolejorz w tym meczu już jednak nie miał. Z oblężonym i spętanym przez rywali jedynym Nicki Bille niewiele mógł nic zdziałać. Był często bezradny.

Za to Śląsk w 70. minucie miał doskonałą okazję do strzelenia drugiego gola. Po ładnym rajdzie Peter Grajciar uderzył na bramkę i Jasmin Burić z trudem obronił ten strzał. Do dobitki doskoczył Węgier Bence Mervo i wrocławianie nawet unieśli ręce, twierdząc że piłka przekroczyła linię barkową. Bramkarz Lecha wygarnął ją jednak zanim to zrobiła.

W tym czasie bramkarz Śląska robił pajacyki dla rozgrzewki. Nie miał bowiem za dużo pracy. Chaotyczny, pozbawiony sensownej ławki Lech niespecjalnie mu zagrażał. W 86. minucie Darko Jevtić był blisko wbicia piłki do siatki, ale skończyło się na rzucie rożnym. W ostatniej zaś minucie wrocławski bramkarz obronił w ostatniej chwili piłkę po strzale Nickiego Bille. A mecz skończyła kontra Śląska w przewadze trzech na jednego - zepsuta tak, jak humory kibiców Kolejorza.

Więcej o:
Copyright © Agora SA