Ward, wschodząca żużlowa gwiazda, miał okropnego pecha. W sierpniu na ostatnim okrążeniu, ostatniego wyścigu, ostatniego meczu w Zielonej Górze, upadł po nieudanym ataku na pierwszą pozycję. I skończyło się to strasznie. Zawodnik z przerwanym rdzeniem kręgowym najprawdopodobniej nie będzie już chodzić. O kontynuowaniu kariery żużlowej nie ma zatem nawet mowy.
Żużlowiec był operowany w zielonogórskim szpitalu. Skąd po kilku dniach został przetransportowany do kliniki rehabilitacyjnej w Anglii. Teraz wspólnie z najbliższymi uznał, że najlepiej zrobi mu powrót do domu w słonecznej Australii.
Od wypadku Ward tylko pojedynczymi zdaniami Ward dziękował za wsparcie, które dostawał od kibiców, sponsorów, przyjaciół. Głębiej otworzył się na łamach "Daily Echo". Opowiedział, że o wiele lepiej pamięta moment upadku niż noc, która po nim nastąpiła. - Chciałem przejść na zewnętrzną część toru, ale tamtędy jechał mój kolega z Falubazu Patryk Dudek. Wycofałem się z tego zamiaru. Samej chwili uderzenia w motocykl jadącego przede mną Artema Łaguty nie pamiętam. Następny obrazek to mój upadek. Podbiegają ludzie i pytają, czy jestem cały? Bolało mnie ramie, ale nie sądziłem, że wypadek okaże się tak paskudny - wspomina Ward.
A kiedy już dowiedział się, co się z nim stało i jakie będą następstwa wypadku? - Myślałem o wszystkim. Pewnie nie powinienem był podpisywać kontraktu w Zielonej Górze. Narobiłem sobie w ten sposób wielu wrogów wśród moich fanów w Toruniu [poprzedni polski klub Warda - red.]. Ale chciałem być wielkim nazwiskiem w wielkim klubie i awansować do play-off. Co by się stało, gdybym nie postawił na Zieloną Górę? Miałem wiele innych opcji, ale wydawało się, że wtedy wydawało mi się, że dokonuję najlepszego wyboru - potwierdził Australijczyk.