Przez pierwszą połowę wczorajszego spotkania wydawało się nam, że Pani Historia, na którą z takim utęsknieniem czekałyśmy, wyciagnęła z szafy swoje najobrzydliwsze, zerozerystyczne trupy, które tak lubuły nawiedzać Satde Gerland podczas meczó Lyonu z Realem, przeczuwałyśmy jednak, że musi stać się w końcu to wyczekiwane coś. W końcu Cristiano nam obiecał:
A skoro obiecał, to wkrótce po wejście Karima Benzemy na boisko podał mu piłkę, ten przebiegł z nią wzdłuż pola karnego, nie osłupiał na widok pięknych rysów Hugo Llorisa i wyprowadził Real na prowadzenie. Powiało grozą, przełomem, Historią, dymem pożarów i kurzem krwi bratniej... Niestety, wszystko to na zaledwie nieco ponad kwadrans, bowiem w 83. minucie Bafetimbi Gomis dał swoim kolegom znak do powrotu "z bardzo dalekiej podróży" i strzelił bramkę, która okazała się być ostatnią bramką tego spotkania, a zatem Realowi znów nie udało się pokonać Lyonu. Nie udało się pokonać, ale i tak, udało się w końcu przełamać niemoc strzelecką, a jak wiadomo, bramka na wyjeździe jest trochę jak chusteczki higieniczne. Zawsze może się przydać...
O drugim meczu wtorkowego wieczora już trochę wspominałyśmy, nasza relacja nie będzie jednak kompletna dopóki nie uczcimy minutą ciszy czapy trenera Ancelottiego...
REUTERS/STEFAN WERMUTH
(...)
A dziś wieczorem? No cóż, wszyscy wiemy co czeka nas dziś wieczorem - powtórka z pewnego pięknego, majowego dnia, kiedy to wszystko było tak samo, a jednak zupełnie, zupełnie inaczej... Dziś Inter nie może utulić się z żalu po Mourinho, ale i Bayern nie jest w najlepszej formie. A przecież jest to, jak słusznie zauważyli koledzy z czuba, mały finał Ligi Mistrzów i mecz o małe mistrzostwo Holandii (Robben vs Sneijder). A my właściwie liczymy głównie na to, że Mario Gomez ściągnie koszulkę. Takie mamy małe, prozaiczne marzenia...
PS. Za gifa z Cristiano serdeczne podziękowania i goarąc, niemal jak spojrzenie crisa pozdrowienia otrzymuje od nas una madridista.