Pierwsze kroki Ibrahima Afellaya w Barcelonie

Uwaga: tekst jest pretekstem do rozjątrzenia egzystencjalnych rozterek jednej nadąsanej redaktorki.

Redaktorki, która ma problem. Redaktorki, której coś wymknęło się z pod kontroli. To właśnie owa redaktorka pierwsza dostrzegła żółtą reklamówkę, a potem bezczelny uśmiech, i zniewalający urok młodego Holendra, urok, by nie rzec knajacki i jakoś tak nieuchwytnie przywodzący na myśl dyskoteki na gimnazjalnym parkiecie...

Co więcej, redaktorka ta kibicowała na Mundialu pomarańczowym (no, zaraz po Niemcach) i urocze Afellajątko było zawsze jej koronnym argumentem przeciwko zawłaszczającym całą słodkość świata młodym Hiszpanom. Tak, tak, myślała redaktorka, ślińcie się do Bojana, mdlejcie Villi u stóp, wzdychajcie do Torresa, ale my tutaj mamy oksymoron doskonały: niewinnego biczfejsa w pacholęcym anturażu, i co nam na to powiecie? No właśnie.

Co więcej po raz drugi, Ibrahim był jedynym (no może, poza Luisem Suarezem) powodem, żeby w niedzielny wieczór otwierać zakładkę z napisem "liga holenderska" i sprawdzać wyniki nie tylko PSV, ale przy okazji też pozostałych klubów Eredivisie. No a teraz stało się - Afellay przeszedł do Barcelony, klubu, którego wspomniana redaktorka nijak nie może obdarzyć sympatią, niezależnie od tego jak ładnie Bojan zdejmuje koszulkę. Przyczyny tej niemożności są dosyć dobrze znane i nie tak znowu istotne, ale dramat egzystencjalny w jakim się znajdujemy - poważny i palący. Nasuwa się leninowskie pytanie: co robić? Polubić Barcelonę? Niemożliwe. Znielubić Afellaya? Trudne. Założyć książeczkę w PKO i nazbierać na wykupienie go do Legii Warszawa? Niegłupie, ale za proste. No cóż, może po prostu napawać się nieszczęśliwą miłością i czytać Szekspira?

No ale dosyć prywaty, czas na publikę, czyli pierwszy dzień Ibrahima w Barcelonie, który wyglądał tak:

Z cyklu: zawody lepsze niż praca w Ciachach: lekarz na Camp Nou. Eeeeeeeej, ale niech pan nie zasłania!

rybka

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.