Nadwiślańskie orły nie pokazały totalnie nic, jeśli nie liczyć uparcie powtarzanej akcji "na Boruca", czyli tracenia piłki w stosunkowo niewielkiej odległości od naszego pola karnego i, w efekcie, częste testowanie umiejętność naszego golkipera. Ze swojej strony, groźnych sytuacji stwarzaliśmy tyle, co nic. Może dlatego, że graczom nie chciało się biegać, może dlatego, że jeśli komuś udało się przedrzeć z piłką w okolice chorwackiej bramki, to i tak nie umiał akcji zakończyć, a podać nie było komu. Polska defensywa polegała natomiast na notorycznym faulowaniu oponentów jeśli tylko ci zaczynali swoje ataki. To nie był ładny mecz, to nie był fajny mecz. I po raz kolejny trzeba było wznosić dziękczynne modlitwy z powodu umieszczenia Artura właśnie naszej bramce.
Drugiego meczu, przyznamy się bez bicia, nie oglądałyśmy wcale, ale jak można tego wymagać w obliczu historycznego meczu polskiej drużyny. Zresztą, kogo obchodziły niemieckie sukcesy, kiedy nasi zaliczali tak słaby start. Niemniej, słyszałyśmy poruszającą historię o słabej grze zachodnich sąsiadów (nie mówiąc już o "pociesznie nieporadnych " Austriakach), golu Michaela Ballacka i fantastyczny dowcip dwóch trenerów, którzy najpierw nawrzeszczeli na sędziego, a następnie razem wyrzuceni, zgodnie przybijając sobie piątkę , udali się na trybuny, by dołączyć do VIP-ów ze swoich krajów. Mówi się, że niemałą zasługę w tak niskim wyniku miał Niemiec Mario Gomez, który raz za razem partaczył korzystne sytuacje. Z tego, co się domyślamy, niemiecka gra nie była jednak występem na miarę faworytów tegorocznego turnieju.
Tak czy inaczej, to nas wczoraj nie interesowało. Za to po zakończonym w Bazylei spotkaniu rozeszłyśmy się do domów pogrążone w grobowym milczeniu. Żadna z nas wcześniej nie zetknęła się z tak absolutną ciszą.