Villa bogiem, a Szwecja wygrywa z mordercami futbolu, czyli Euro dzień 4. - najlepsze fotki i podsumowania

Wczorajszego dnia, bez wątpienia, wszystko potoczyło sie po ciachowej myśli. Dwie ładniejsze lepsze drużyny wygrały, emocji nie brakowało, nasi ulubieńcy nie zawodzili, a wręcz przeciwnie - wszyscy robili dokładnie to, czego od nich oczekiwano. Oczywiście, poza drużynami przegranych, czyli Grecji i Rosji, ale, szczerze powiedziawszy, wobec tych zespołów większych oczekiwań nie miałyśmy.  

Mecz Hiszpanii, który w większej części przebiegał w strugach rzęsistego deszczu, to był prawdziwy popis wirtuozerii Davida Villi, gracza Valencii CF. Czarujący zawodnik z charakterystyczną mini-bródką trafiał do siatki aż trzy razy, zdobywając pierwszy na tym turnieju hat-trick. Czwartą bramkę dołożył inny prawie-główny bohater naszego serwisu, czyli Cesc "O Spojrzeniu Wiernego Psa" Fabregas, który tuż po rozpoczęciu drugiej połowy spotkania zmienił również doskonale się spisującego Fernando Torresa (asystującego przy dwóch golach Villi). Nie przeszkadzała woda strumieniami spływająca na oczy i ściekająca za kołnierze - ani grającym, ani nam, rozgorączkowanym obserwatorom.

Honor naszych sąsiadów ze wschodu uratował typowany przez nas jeszcze przed meczem na lidera drużyny Roman Pawliuczenko. Oprócz rosyjskich kibiców, a i to nie na pewno ( zczubaki donosiły, przybyli zza Buga widzowie charakteryzowali sie wyjątkowo spokojnym podejściem do klęski własnej drużyny), nikogo to jednak szczególnie nie wzruszyło. Czy po tym fantastycznym spotkaniu znajdzie się na tym ziemskim padole jakaś ludzka istota, która nie odczuwałaby przynajmniej cienia sympatii i podziwu dla boskich Hiszpanów? Bo w to, że 50% fanów piłki popiera właśnie ten fantazyjnie grający zespół, wierzyłyśmy już od dłuższego czasu.

Nastał czas fiesty, flamenco i corridy (wybaczcie to może nie do końca logiczne zestawienie, ale tylko tyle słów w języku hiszpańskim znamy i takie skojarzenia nasuwają nam się, gdy myślimy o podwładnych króla Juana Carlosa I).

Drugi pojedynek natomiast to bezapelacyjny tryumf graczy Trzech Koron i dowód na wyższość ofensywnego, ciekawego futbolu nad ciężkim, oportunistycznym stylem opartym głównie na potężnej obronie. Skandynawowie dodatkowo prezentowali się uroczo, podobnie jak pełne ich kibiców trybuny, na których było bardziej żółto niż jakkolwiek inaczej.

Przed meczem trener aktualnych mistrzów Europy zapowiadał, ze nie ma zamiaru zmieniać sprawdzonej w boju taktyki i słowa dotrzymał. Na szczęście jednak, los postanowił ukarać go za ten zamach na widowiskowość i czar piłki. Siwy bramkarz Greków, Nikopolidis, został dwukrotnie pokonany: najpierw pięknym strzałem Zlatana Ibrahimovicia z dystansu, potem wepchniętym nieco na siłę do bramki trafieniem Petera Hanssona. I znów miałyśmy powód do radości, a także pojawiła sie nadzieja, że Grecy nie powtórzą swojego wyczynu sprzed czterech lat, w smutnym i nieatrakcyjnym stylu zdobywając laury mistrzostw.

Czwarty dzień Euro 2008 uznajemy więc oficjalnie za bardzo udany - oby więcej takich dla wszystkich naszych pieszczoszków, a przede wszystkim - dla Plaków. Mamy nadzieję, że w piątkowy poranek obudzimy się w podobnie wyśmienitym nastroju.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.