No dobra, wiadomo, że nic nie może być bardziej emocjonującego od naszego dramatycznego remisu z Grecją, ale gdybyśmy były kibicem, dajmy na to z Gwatemali, to pewnie 4:1 Rosji nad Czechami jarałoby nas bardziej. Podobnie jak sensacyjne zwycięstwo Dani nad Holandią bardziej niż wymęczona wiktoria głowy Mario Gomeza, a radość chorwackiej masakry bardziej, niż piłkarskie szachy w wykonaniu Włochów i Hiszpanów*.
Trochę nam żal dzielnych Irlandczyków, ale chyba nie doceniałyśmy Chorwatów, którzy pokazali, że zarówno Hiszpania, jak i Włochy powinny zmówić przynajmniej krótki paciorek przed meczem z nimi.
Zaczęli od trzęsienia ziemi - Mandzukić strzelił pierwszą bramkę już w 3. minucie! A potem było jeszcze ciekawiej, gdy Irlandczycy szybko wyrównali. A konkretnie, zrobił to zawodnik nazywający się najpiękniej na świecie - Sean St Ledger. Liczyłyśmy na jakieś 2:2, bo było jasne, że będą jeszcze strzelać, okazało się jednak, że tylko w jedną stronę. Przed przerwą jeszcze Jelavić, w drugiej połowie na 3:1 znów Mandzukić.
Pod koniec Irlandczycy desperacko próbowali, Chorwaci chyba jednak nauczyli się czegoś w pamiętnym ćwierćfinale z Turcją w 2008 roku i nie wypuścili zwycięstwa z rąk. Bardzo nei wypuszczał Stipe Pletikosa, który bronił świetnie, dużo lepiej, choć smutek mówić, od Shaya Givena.
Bardzo nam się ten mecz podobał: szybki, dynamiczny, z dużą ilością sytuacji podbramkowych... Ale może to dlatego, że mamy sentyment do ustawień 4-4-2?
*Czy jestem jedyną osobą na świecie, której mecz Włochów z Hiszpanią się podobał? Bo podobał mi się bardzo.