Moja porażka z Niemcami

Czyli o tym, jak NIE zostałam polską Sarą Carbonero.

Tak, tak Drogie Dziewczęta, mecz się jeszcze nie zaczął a pierwszą porażkę z Niemcami mamy już za sobą, przynajmniej na linii - Ciachoredakcja i wrogi, wrogi świat. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że chłopcom w biało-czerwonych koszulkach pójdzie na boisku lepiej, niż mi w mrocznym lobby sopockiego hotelu Sheraton.

Ale po kolei. Wieść o tym, że do Polski przyjeżdża niemiecka drużyna narodowa, czyli stali bywalcy moich snów była tak wspaniała, że aż... postanowiłam odpuścić i nie narażać się na ryzyko hiperwentylacji, zawału serca czy aresztowania za nieudaną próbę porwania Matsa Hummelsa w celach matrymonialnych. Darowałam sobie nawet walkę o bilety na mecz, woląc zostać w zaciszu redakcji i robić Wam relację na żywo (przy okazji rozkoszując się zbliżeniami i powtórkami), niż samotna na wielkiej PGE Arenie cierpieć tantalowe męki będąc tak blisko, a nie mogąc dotknąć...

Kiedy jednak zobaczyłam jak pięknie oni potrafią wysiadać z samolotu, jak cudownie wyglądają w identycznych szarych sweterkach, w idealnie skrojonych trenczach, i że są, tutaj blisko... poczułam, że nie mogę tak po prostu puścić im tego płazem. Złapałam pierwszy (7.30!!!) poranny pociąg do Sopotu - gdzie w hotelu Sheraton zakwaterowani są Loew Miserables, chwyciłam mały, turystyczny aparat cyfrowy i pojechałam na spotkanie swoich wielkich, futbolowych miłości. Sopot wydawał się podejrzanie spokojny w leniwych, porannych promieniach wrześniowego słońca, i jakby nieświadomy, że stąpają po nim najpiękniejsi, najsympatyczniejsi, najbardziej kochani chłopcy jacy kiedykolwiek kopnęli piłkę odziani w czarno-białe koszulki. Pod hotelem też było spokojnie - żadnych łowców autografów, żadnych tabunów dziennikarzy - dziarskim krokiem wkroczyłam więc do hotelowego lobby i zajęłam na pluszowym fotelu strategiczną pozycję nieopodal drzwi z wiele obiecującym napisem "Spa".

Nie trzeba było długo czekać na pojawienie się pierwszej pary niemieckich trykotów, trykotów, które opinąły klatę Jerome Boatenga i... Poldiego! Moje oczy stały się podobne do ozilowych (choć z natury nie są zbyt duże), a Poldi powiedział "heloł". OMG. I chyba nie zdradzę Wam wielkiej tajemnicy (i tak w końcu się dowiecie), że to była niemal jedyna interakcja jaką miałam dzisiaj z piłkarzami kadry Joachima Loewa. Kiedy ja bowiem otrząsałam się z szoku Poldi z uśmiechem pomaszerował dalej i znikną za drzwiami z napisem "Spa". Chwilę potem ujrzałam wielką łunę bijącą zza załomu korytarza, chóry Aniołów, trąby jerychońskie i oczom moim ukazał się sam Mats Hummels. Chyba nie muszę Wam mówić, że nie zdołałam z siebie wykrztusić żadnego dźwięku, ba, nie zdołałam nawet odpalić mojej kurczowo ściskanej w rękach cyfróweczki...

Kiedy - tym razem w przeciwnym kierunku bo zza magicznych drzwi - wyłonił się Philipp Lahm (taki malutki i drobniutki!) zdobyłam się na heroiczną odwagę i powiedziałam z czym przychodzę. Wtedy on, uśmiechając się przeuroczo z cieniem speszenia, które musiał podpatrzeć u Same Wiecie Kogo powiedział, że bardzo mu przykro, ale żeby ze mną porozmawiać potrzebuje zgody jakiejś Bardzo Ważnej Osoby (nie wiem dokładnie jakiej, bo mój niemiecki trochę zardzewiał z wrażenia). To w zasadzie oznaczało koniec przygód, posiedziałam więc jeszcze chwilę na pluszowym fotelu, obserwując bezradnie i bezsilnie jak koło mnei (w odległości metra!) przechodzą kolejno Holger Badstuber, i Tim Wiese, i Simon Rolfes, i Thomas Mueller, i Mario Goetze (wszyscy w klapkach i skarpetkach ;) i moje stracone nadzieje na wywiad stulecia... (pierwsze pytanie brzmiałoby: czy naprawdę jedliście nutellę na śniadanie?). A kiedy wszyscy zniknęli już za tymi przeklętymi drzwiami ja wstałam i powlokłam się smętnie na pociąg, żeby zdążyć jeszcze dotrzeć do jakiegoś miejsca z internetem i opowiedzieć Wam moją smutną historię...

Teraz możecie mnie zlinczować, wyzwać od gap, oferm i Rasiaków polskiego dziennikarstwa sportowego, ale zanim to zrobicie, zastanówcie się, czy na pewno chciałybyście, żebym skończyła jak inna dziennikarka sportowa... (bo ja bym trochę chciała. Ale wolę zostać z Wami).

rybka

PS. Wiem, że niektóre Czytelniczki również wybierały się do Gdańska - może Wam się bardziej poszczęściło? Koniecznie napiszcie do nas, dzielcie się swoimi opowieściami w komentarzach albo na facebooku .

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.