Droga do złota. Wybrukowana porażkami

- Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi osiągnąć ten sukces. Oni wiedzą, o kim myślę - powiedział Kamil Stoch tuż po zwycięstwie w olimpijskim konkursie. Te słowa dobrze zrozumieli w podhalańskim Zębie, rodzinnej wsi mistrza położonej tuż obok Gubałówki.

Ząb wierzył w sukces w Soczi, odkąd Kamil przywiózł przed rokiem tytuł mistrza świata z Włoch.

- Dlatego po raz pierwszy postanowiliśmy zorganizować wspólne oglądanie w plenerze na telebimie - mówi Bronisław Stoch, noszący identyczne imię i nazwisko jak ojciec Kamila, wójt gminy Poronin, w której leży wieś. - I trafiliśmy w dziesiątkę. Przyszły setki kibiców. Nie tylko mieszkańców, ale też turystów, bo akurat mamy ferie. Radość była ogromna. Ludzie padali sobie w ramiona. W najbliższy weekend też będziemy wspólnie oglądać konkurs na dużej skoczni. Oczywiście znów wierząc w sukces - deklaruje.

W tłumie nie było rodziców Kamila, którzy woleli przeżywać start syna w domowym zaciszu ze znajomymi.

Ojciec mistrza olimpijskiego nie kryje, że gdy w niedzielny wieczór oglądali olimpijski triumf syna, nerwy i wzruszenie sięgnęły zenitu.

- Najgorsze było to oczekiwanie po pierwszym skoku na drugą serię. Wszystkim nam się udzieliły ogromne emocje, gdzieś tam łezka się zakręciła, ale nie było wyjścia i trzeba było uzbroić się w cierpliwość - śmieje się Bronisław Stoch.

Rodzice - z zawodu psychologowie - wspierali skoczka od małego, choć połowa lat 90., kiedy ich syn zaczął przypinać narty, to były czasy jeszcze przed nastaniem ery Adama Małysza. W rodzinie Stochów sportowych tradycji nie ma. Kamil na nartach jeździ od trzeciego roku życia. Skoki trenuje od podstawówki. Ojciec widział, jak mając zaledwie kilka lat, razem z kolegami z sąsiedztwa nieopodal domu usypywał skocznię ze śniegu. Chłopcy mieli jeden kask na trzech. Na Kamila - wtedy dosyć drobnego chłopca - był za duży i spadał mu na nos. Ale i tak skakał po kilka metrów. Do tego niezbyt często się wywracał.

Marna postura, dobra technika

Chłopcy skakali tak dla zabawy, ale też wiedząc, że podobnie zaczynał wywodzący się z Zęba Stanisław Bobak, wielokrotny mistrz kraju, pierwszy Polak, który wygrał zawody Pucharu Świata. Marzyli o sukcesach. W końcu Ząb to nie zwykła wieś, tylko najwyżej położona miejscowość w Polsce - ponad 1000 m n.p.m. - od której na południe rozpościera się pasmo Gubałówki. Nawet podczas tak bezśnieżnej zimy jak tegoroczna śniegu tutaj nie brakuje.

Krystyna Stoch, mama Kamila, początkowo obawiała się tego zapału syna: - Bałam się, ale zabronić nie mogłam. Rozumiałam jego pasję. Bronisław Stoch, tata Kamila: - Myśmy go na skocznię nie pchali. Sam chciał. Trenerzy szybko zauważyli, że coś może z tego być. Nie pozostało nam nic innego, jak wspierać go w tym wyborze.

Stanisław Trebunia-Tutka, pierwszy trener Kamila z okresu gimnazjum, kiedy ten trafił do LKS Poroniec, przypomina sobie, że Stoch był marnej postury: - W wieku 12 lat nie miał nawet 140 cm wzrostu, a ważył niespełna 30 kilo. Nie miał tyle siły, ile więksi rówieśnicy. To od najmłodszych lat nauczyło go, żeby nadrabiać techniką. Znakomita technika pozostała mu na całe życie, a warunki fizyczne wraz z dorastaniem się poprawiły.

Kamil zawsze był zdyscyplinowany, pracowity. I ambitny. Mocno przeżywał porażki, od razu chciał się poprawiać.

Pani Jadzia i pani Ewa

Zanim przyszły mistrz olimpijski trafił do Porońca, do skakania namówiła go Jadwiga Staszel. - Założyłam u nas, w Zębie, w 1995 roku Ludowy Klub Sportowy, bo rodzice mnie prosili. Istniał parę lat, ale zdążył pomóc Kamilowi w karierze. To pokazuje, jak niewiele trzeba, by chłopak z Zęba mógł tak daleko zajść w życiu.

W Szkole Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem wspominają, że wyróżniał się jako narciarz. Ale nie ukrywają też, że z innymi przedmiotami bywało różnie. Maturę w 2006 r. zdał dzięki amnestii ówczesnego ministra edukacji Romana Giertycha. Uczniom, którzy oblali jeden z przedmiotów, Giertych nakazał wypisać świadectwa dojrzałości, pod warunkiem że z innych przedmiotów uzyskali przynajmniej 30 proc. wymaganej liczby punktów. Rok później Trybunał Konstytucyjny obalił ten przepis, ale Kamil zdał już na krakowską Akademię Wychowania Fizycznego, gdzie potem obronił pracę magisterską o skokach.

W drodze do Soczi poniósł sporo porażek. Jeszcze dziesięć lat temu podczas zawodów Pucharu Kontynentalnego, uważanego za przedszkole Pucharu Świata, nie potrafił wejść do finałowej serii. Małysz był na szczycie. Stoch po cichu się zastanawiał, czy nie rzucić sportu. Nie bardzo wierzył, że dorówna ówczesnemu mistrzowi. Ale ojciec wbijał mu do głowy cierpliwość, bagatelizując porażki. Zawsze można z nich było wyciągnąć bezcenne doświadczenie. - Kluczowa jest systematyczna praca, droga do celu etapami, podejmowanie prób wspięcia się coraz wyżej. Ale najważniejsza - cierpliwość. Bez niej Kamil niczego by nie zdobył - mówi jego ojciec.

Bez pazerności

Starosta tatrzański Andrzej Gąsienica-Makowski, który rok temu na powitaniu w Zębie - po przyjeździe ze złotym medalem mistrzostw świata - wręczał Kamilowi ciupagę i czapkę harnasia, jest pewny, że atrybuty góralskiej władzy należą się Stochowi jak mało komu. Już rok temu mówił, że Kamil może być nawet lepszy od Małysza, bo jest jeszcze młody (27 lat) i czeka go ładnych kilka lat kariery. Już wtedy wróżył mu złoto w Soczi.

- Spełniło się! - cieszy się Andrzej Gąsienica-Makowski. - Tylko jak my teraz Kamila powitamy, skoro ciupagę i czapkę harnasia już dostał? Trzeba będzie coś specjalnego wymyślić.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.