Justyna Kowalczyk: Schodzi napięcie, ale tak naprawdę w pokoju to byłam ze 20 minut. Dziewczyny też mi mówią, że dopiero teraz z nich to schodzi, jakby ktoś powietrze spuścił. To był najtrudniejszy bieg, nie licząc juniorskich czasów, gdy się zdychało po pierwszym kilometrze. Ale za czasów dobrego biegania - najtrudniejszy na 10 km.
- Ile w tym wszystkim było emocji od rana... To płakałam, to próbowałam w sobie wyzwolić złość.
- Śpiewałam tutaj już od czterech dni. Próbowałam jakoś sobie poukładać wszystko w głowie. Aż w końcu głowa mnie znokautowała i powiedziałam, że ja będę robić, co chcę, a ona niech się podenerwuje, popłacze, wszystko jedno.
- Inny. Tam tak naprawdę spełniłam wyznaczone zadanie. Nie miałam wtedy innego wyjścia. A tutaj, po tym wszystkim, co się zdarzyło, również przez te całe cztery lata, jest wielka radość. Chyba pierwszy raz tak bardzo cieszę się z medalu.
- Czuję się rozliczona z igrzyskami, to na pewno.
- Trzeba być skutecznym wtedy, kiedy to najważniejsze. Co się będę rozdrabniać. Wreszcie trafiliśmy z przygotowaniem nart właśnie na taką ciepłą pogodę, bo zwykle nam się to nie udawało. Sporo się nauczyliśmy rok temu w Val di Fiemme. Mamy nowe narty na takie warunki, twardsze. Smarów też chłopcy poszukali nowych. Jak to u nas, trzeba dostać po tyłku, żeby wyciągnąć wnioski. Ale ja zdecydowanie lepiej biegam, gdy jest bardzo zimno, a nie bardzo ciepło.
- Tak. Moja sympatia do Rosji jeszcze się zwiększyła. Ja się tu dobrze czuję. Dobrze mi tu i z tym ich bałaganem, i nostalgią, i z tą ich uczuciowością, dobrocią, uśmiechem. Ja to rozumiem. A oprócz tego mam tu wielu kibiców, wielu przyjaciół, no i mój trener pochodzi z Rosji. To wszystko jest również dla niego. Ukoronowanie całej jego pracy.
- Zdążyłam mu przynieść antybiotyki. Trener, biedak, jest chory. Od dwóch, trzech dni go brało i postanowił się poratować antybiotykiem. Jak przyszłam, to siedział w takiej dziwnej maseczce, jak Japończyk, rozpalony cały. Popłakaliśmy sobie razem, bo zeszły wszystkie emocje. Ja jestem bardzo wybuchową osobą, potrafię rozładować to, co mi się w środku zbiera. A trener od trzech tygodni bardzo się denerwuje, był ostoją przez cały czas i z niego też zeszło. Ustaliliśmy, co się będzie działo dalej na tych igrzyskach, i sobie poszłam.
- Czekałam na potwierdzenie przez trenera słów, które wam powiedziałam po biegu: że nie odpuszczamy. Że nie ma szans, żebyśmy zostawili dziewczyny same. Trener ma dokładnie to samo zdanie.
- A było trudno? Będzie tak samo. Może spokojniej. Teraz przede mną dwa biegi sztafetowe, a zawsze mi się dobrze biegnie w sztafetach. Sprinterskiej spróbowałam niedawno i było fajnie. A na 30 km to zobaczymy, jak będzie. Jak się zdarzy taka pogoda jak dzisiaj, to będziemy bardzo długo biegły.
- Są niespodzianki, a dziś przecież kolejną mogła sprawić Aino Kaisa Saarinen. Srebrny medal Charlotte Kalli w klasyku mnie nie dziwi, bo ona w tym sezonie skończyła na podium wszystkie biegi dystansowe. Wszyscy myśleli, że Marit pobiegnie lepiej, ale ostatni podbieg dał jej mocno w kość. Niespodzianki były zwłaszcza w sprincie, tam faworytki popłynęły mocno. Ale myślę, że w sobotniej sztafecie już niespodzianki nie będzie. Wygrają Norweżki przed Finkami. Jeśli chodzi o sprint, też stawiam na drużyny norweskie i fińskie.
A na 30 km to nic nie wiadomo.
- Z tą gonitwą to bym nie przesadzała, jeszcze mi dwóch medali brakuje. Co ja mogę powiedzieć? Pani Irena jest w mojej trójce sportowców wszech czasów i każde spotkanie z nią jest ogromnym przeżyciem. Myślałam, że to ona mi będzie wręczać medal, a jakiegoś Norwega dali (medale wręczał Gerhard Heiberg). Nieważne, czy ktoś kiedyś zdobędzie więcej medali. Ona i tak pozostanie największa.