Historia kariery Justyny Kowalczyk i biegów narciarskich. Przeczytaj książkę>>
Justyna Kowalczyk: Stanęłam dziś na starcie i pomyślałam: albo to wygrywam, albo jestem dwudziesta. Mam to w nosie. Ryzykuję. Pierwsza część trasy jest łatwa, obawiałam się, że tam będę tracić. Stwierdziłam, że albo ją pójdę na maksa, albo będę tracić i już się z tego nie wygrzebię. Więc już wjeżdżając na stadion po pięciu kilometrach, miałam serdecznie dość. Wtedy, kiedy dobiegłam do Heidi Weng i myślałam, że sobie razem trochę popracujemy. Ale Heidi została i musiałam pracować sama. Ale wiedziałam, że dalej są długie zjazdy, zakręty, więc może tam odpocznę. A potem na tym długim podbiegu... Ja nie pamiętam czegoś takiego, żebym na ostatnich fragmentach biegu właściwie przechodziła do marszu. A na samej górze podbiegu tak właśnie było. Trener mi mówi, że wyglądałam i tak przyzwoicie w porównaniu z innymi koleżankami, ale to była taka niemoc. Potrafiłam tylko przekładać nogami, nie umiałam wprowadzić narty w ślizg. Ten podbieg jest naprawdę bardzo ciężki, fajnie, że nie musiałam tam walczyć na sekundy, bo fu, fu. Z czasów, które mi podawano, wiedziałam, że urywam sekundy i na tym odcinku z zakrętami. Fajnie się biegło, żadnych taktyk, tylko ostro od początku do końca.
- Cudownie jechały. Świetnie pracowały pod górę. Mieliśmy ciut nerwówki, chłopaki mnie przekonali do tych nart - Are Mets i Peep Koidu - ja chciałam trochę inne. Za bardzo nie protestowałam, oczywiście. Chłopaki się spisali na złoto. Moje drugie olimpijskie złoto w klasyku z Arem i Peepem, niesamowite. Ale narty również świetnie się ślizgały, więc spisała się cała drużyna. Również Mateusz Nuciak, Rafał Węgrzyn, Ulf Olsson. Wiedzieliśmy, po co tu przyjechaliśmy. Wiedzieliśmy, że to nasz najważniejszy bieg, dziś nikt z nas nie mógł zawieść. I nie zawiódł. A trener... Trener... Który przez trzy tygodnie miał tyle okazji we mnie zwątpić, nieraz, bo złamana stopa to tylko szczyt olimpijskiego pecha, który mnie spotkał. Szczyt gór pecha. Mimo że ja na ostatnim treningu w Santa Caterina [ostatnie zgrupowanie wysokogórskie, tuż przed startem w Toblach i odlotem do Soczi - red.] odmroziłam palce u nóg, paznokcie musiałam ściągać z palców. Działo się. A on ani przez moment we mnie nie zwątpił. Naprawdę jest wielki. Dziękuję.
- Ta złamana stopa to naprawdę był tylko szczyt góry. Pierwszego dnia tutaj noga mi wyjechała z buta; gdy szłam po schodach, obtarłam całe ścięgno Achillesa. Tak naprawdę wczoraj dopiero mogłam ubrać buty bez żadnych plastrów. Wszystko się waliło. Ale jak ci się wszystko wali, to po prostu musisz zrobić swoją robotę.
- Ja nie z tych, co się muszą umartwiać, żeby zrobić robotę. Wystarczy popatrzeć na statystyki, kto przez ostatnie trzy lata wygrywał takie biegi. To była motywacja. Potknęłam się w Toblach [Justyna zajęła tam piąte miejsce - red.]. Potknęłam się tam najbardziej chyba właśnie przez te ściągane paznokcie, bo to się zdarzyło dzień przed startem w Toblach. Strasznie bolało. Wszystko to miałam w głowie. Te paznokcie, to, że miałam wcześniej wielką gorączkę. I tutaj nagle trzy dni przed startem na 10 km zaczyna się wszystko tak ładnie normować. Blokada bólu dobrze działa, paznokcie przestają dokuczać, noga się goi, wszystko jest OK. To wiedziałam, że będzie dobrze. Tak to jest, jak marzenia ci pryskają, a ty musisz o nie walczyć. Strasznie walczyć.
- Tak, chyba tak. To wyzwoliło we mnie dużo spokoju, bo sobie pomyślałam: "Zrób swoje". Jak zwykle oglądałam przed startem poprzednie biegi, jak to było taktycznie, technicznie. I ustaliłam ze sobą: żadnych długich kroków. Bo wszyscy mi mówią, jak to pięknie biegam technicznie, długim krokiem. A ja chciałam biec swoje. Kiedy trzeba - krótkim krokiem, kiedy trzeba - długim. Ostatnie kilometry to chyba w ogóle przebiegłam już bez kroków, nakładając nóżkami. Nie użyłam tej swojej techniki, a jednak się udało.
- Jeśli ktokolwiek pomyślał, że zostawię dziewczyny same, to znaczy że mnie nie zna.
Wszystkie medale Kowalczyk. Już od ośmiu lat daje nam radość [ZDJĘCIA]