Soczi 2014 - narciarstwo alpejskie. Bode Miller, dziwny człowiek z lasu

? Wszelkie uzależnienie - od narkotyków, alkoholu, tytoniu czy czegoś jeszcze - jest czymś złym. Ale jeszcze gorszy jest strach przed wszystkim, co zakazane - bo to jest po prostu strach przed życiem? - pisze w swojej autobiografii Bode Miller, jeden z najlepszych narciarzy alpejskich w historii.

Miller z pewnością spróbował wszystkiego. Ale twierdzi, że naprawdę uzależnił się tylko od dwóch rzeczy - ciastek z syropem klonowym i prędkości.

Najlepszy narciarz od czasów Alberto Tomby i Hermanna Maiera zdobył dwie Kryształowe Kule, cztery tytuły mistrza świata, sześć medali olimpijskich, w tym jeden złoty, wygrał 33 zawody Pucharu Świata. Jest jednym z pięciu alpejczyków, którzy triumfowali we wszystkich konkurencjach - zjeździe, supergigancie, slalomie, gigancie i kombinacji.

" Jedź szybko, bądź dobry, baw się"

Miller to żywa legenda sportu, ale też kawał charakteru - kontrowersyjnego, wyrazistego, bezkompromisowego. Człowiek, który potrafił imprezować do białego rana, wypijając morze piwa, ale umiał też zaatakować Międzynarodową Federację Narciarską, że za mało płaci narciarzom za ich wysiłek albo stanąć na czele strajku, bo zabezpieczenia na trasie zjazdowej były za słabe i groziły śmiercią zawodników.

W polskim tłumaczeniu tytułu Miller został " wariatem", ale mnie ta luźna interpretacja nie specjalnie się podoba. Lepszy chyba jednak jest oryginał: " Bode Miller. Go fast, be good, have fun", czyli " Jedź szybko, bądź dobry, baw się".

Miller nie jest zwyczajnym szaleńcem, to wbrew pozorom konserwatysta, człowiek mocno wierzący, że to co robi, ma sens.

By zrozumieć skąd się wziął, i co nim kierowało, Bode sam zabiera nas w podróż w czasie do lat 80. w Nowej Anglii, na stoki Góry Armatniej i do lasów wokół Franconii w stanie New Hampshire. Tam się wychował z rodzicami i trójką rodzeństwa w domu pozbawionym elektryczności i bieżącej wody. Woody i Jo, czyli ojciec i matka Millera byli hipisami, wybrali życie blisko natury, bez cywilizacji i wygód. Po wodę trzeba było chodzić do studni, po drewno na opał do lasu, za potrzebą - iść do wychodka.

Miller nie uczęszczał do szkoły, uczył się w domu, nie grał na komputerze, nie oglądał telewizji, od rana do wieczora bawił się za to na świeżym powietrzu, a wieczorami prowadził długie rozmowy z rodzicami i rodzeństwem przy kominku.- Odrzucaliśmy konsumpcjonizm. Wierzyliśmy w teorię, że skromne życie w zgodzie z naturą pozytywnie wpływa na rozwój człowieka, także duchowy - mówił ojciec Millera.

Samodzielności uczył się w lesie

Bode za takie wychowanie jest rodzicom wdzięczny. Mamie i ojcu zadedykował autobiografię, pisząc: " Dali mi wolność i szczęście, bym o resztę zatroszczył się sam". W ich domu zawsze panowała bezstresowa atmosfera. Można było mieć własne zdanie i zadawać trudne pytania. Bode podkreśla, że w lasach New Hampshire nauczył się samodzielności. Lubił być sam, gdy nie miał co robić, potrafił godzinami spacerować po lesie albo wbijał gwoździe w deski.

Mógł zostać tenisistą, był nawet amatorskim mistrzem stanu, ale wybrał narty. " Początkowo myślałem, że bezwiednie, bo zima w naszej okolicy trwała dłużej niż lato. Teraz wiem, że porwała mnie piekielna szybkość, szron na twarzy, stukot tyczek i posiniaczone piszczele. Również to, że narty łączą różne elementy - biologię, technikę, psychikę - a wyścig trwa krócej niż ugotowanie jajka na twardo. Narty to wolność, ekspresja, walka na śmierć i życie, egzamin ciała i umysłu. W tenisie szybka jest tylko piłka" - wspominał Miller.

Jako nastolatek szalał po stokach Góry Armatniej z kolegami, zjeżdżał po zakazanych stokach, rzucał się na najbardziej strome i oblodzone zbocza. Na grupkę małych narciarskich chuliganów polowali strażnicy ze śnieżnego patrolu, dbający o bezpieczeństwo. Wiele lat później, po igrzyskach w Salt Lake City, na których Miller zdobył dwa srebrne medale, wysłał strażnikom plakat z autografem i dopiskiem: " Teraz już nigdy mnie nie dogonicie". Strażnicy powiesili go na honorowym miejscu.

"Nic z ciebie nie będzie"

Miller długo jeździł na nartach wyłącznie dla zabawy. Ważna była szybkość i to, by nie wpaść na drzewo. W 1990 r. rodzice wysłali go do prestiżowej Carrabassett Valley Academy w stanie Main, gdzie był specjalny program sportów zimowych.

Gdy trenerzy zobaczyli Millera, załamali ręce, bo jeździł w wymyślonym przez siebie, ryzykownym stylu, szorując tyłkiem po śniegu. " Nic z ciebie nie będzie" - usłyszał. Koledzy przezywali go " crash test dummy", czyli "manekinem do testów zderzeniowych", bo tak często się przewracał. " Ale ja od zawsze wierzyłem, że w narciarstwie nie chodzi o to, żeby opanować górę, tylko by zawładnąć nad prędkością. Trzymałem się swojego stylu" - powtarzał Miller.

W końcu dopiął swego. Przełom nadszedł w 1996 r., gdy Bode, znów wbrew całemu światu, jako jeden z pierwszych założył na nogi coś, na co Amerykanie mówili " narty w kształcie klepsydry" (ang. hourglass shaped skis), czyli popularne dziś carvingi. Krótsze i wcięte od krawędzi ku środkowi narty, które według pierwotnego zamysłu miały zmniejszyć wysiłek przy skrętach narciarzom " niedzielnym", okazały się zbawieniem dla Millera. Prędkość była ta sama, ale zaczął wreszcie mimowolnie panować nad górą.

" Bode Miller. Autobiografia wariata"

Bode Miller i Jack McEnany

SQN, Kraków 2014

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.