Narciarstwo alpejskie. Andrzej Bachleda-Curuś: Nie liczmy na cud

Wychowanie alpejczyka na światowym poziomie - to praca na lata. Wierzę, że jak wszystko ułoży się po mojej myśli - to za pięć lat możemy się dobić do pierwszej 20, a może i 10 Pucharu Świata - uważa Andrzej Bachleda-Curuś, najlepszy polski alpejczyk w historii

Nasz najlepszy wynik na zakończonych kilka dni temu alpejskich mistrzostwach świata to 16. miejsce Macieja Bydlińskiego w kombinacji. Zadowala to pana?

Andrzej Bachleda-Curuś*: Jasne, że pamiętając nasze polskie osiągnięcia w przeszłości, to nie. Ale na dziś ten wynik jest wart uznania. Czasem mam wrażenie, że nasz PZN stawia sobie za cel po prostu istnienie alpejskiej kadry narodowej. Ja mam ambitniejsze marzenia. Zadowoli mnie pierwsza dziesiątka, dwudziestka Pucharu Świata.

Nasi ostatni regularnie punktujący w Pucharze Świata zawodnicy to chyba siostry Tlałki, jeżdżące na początku lat 80. Potem to już tylko mój syn na początku XXI w.

Rzeczywiście, płycizna w naszym narciarstwie trwa od lat 80. Najpierw powodem był brak pieniędzy, ale gdy z początkiem lat 90 pojawiły się pieniądze - to przesłoniły etos roboty sportowej. W tej chwili dostęp do dobrych wyników w młodych latach mają ci zawodnicy, za którymi stoją rodzice z pieniędzmi. Którzy mogą zafundować dziecku dużo więcej godzin spędzonych na nartach. A wiadomo, że dziecko, które ma możliwości częstszego kontaktu z nartami, będzie zawsze lepsze od tego, które jeździ rzadziej. Choć to drugie może mieć większy talent. Rodzice takiego dzieciaka popadają w euforię, myślą, że wychowali już mistrza świata. A potem w wieku 16-17 lat lat przychodzi konfrontacja ze światem zewnętrznym, konfrontacja z prędkościami 150 na godzinę, z kontuzjami... Bo z tym też trzeba się liczyć. U mnie w domu to zawsze w jednym kącie stały zawsze razem kijki narciarskie i kule. Jakby tak policzyć, ile z moimi dziećmi razem połamaliśmy nóg, to byłaby niezła litania...

Do tego dochodzi konieczność odłożenia spraw naukowych. Bo nie da się jednocześnie intensywnie trenować, a po treningu jeszcze uczyć w normalnym trybie. A rodzice nie są przygotowani na to, że syn czy córka nie pójdą na studia. I wtedy dla wielu zawodników kończy się przygoda ze sportem wyczynowym. Może pojeżdżą jeszcze w zawodach akademickich, pościgają się jako amatorzy. Nie ma w tym nic złego - tylko w ten sposób do sukcesów międzynarodowych nie dojdziemy.

W jakim wieku utalentowane dziecko powinno zacząć profesjonalny trening?

12-13 lat to jest ostatni dzwonek. Jak ja popatrzę na 10-latka, i jeszcze zajrzę w zęby rodzicom czy dziadkom - bo to ważne, czy rodzina będzie dzieciaka wspierać, czy nie - to ja już widzę, czy coś z tego będzie. Trzeba wiedzieć, na co patrzeć. Rodzice - niestety często tego nie wiedzą. A trenerzy - może i wiedzą, ale nie mówią, stwarzają iluzję wielkiego narciarstwa, bo w końcu z tych zawodników żyją.

W Polsce nie ma w tej chwili alpejskiej kadry juniorskiej...

Niestety nie. Kiedy miotła lat 90. wymiotła to, co złe, to przy okazji także część tego, co było dobre. Stary system - oparty wprawdzie na socjalistycznych przesłankach - przyzwoicie działał. Mimo biedy. Podstawą były dobrze działające kluby sportowe, przy każdej szkole istniały SKS- y. Na zawodach okręgowych wyłaniało się zawodników na imprezy ogólnopolskie, i potem międzynarodowe. Teraz młodzież trenuje w prywatnych klubach, płacą za to rodzice. Na imprezy zagraniczne nie zawsze jadą najlepsi - tylko ci, których stać.

Zaproponowany przeze mnie i prowadzony przy wsparciu Wojtka Gajewskiego program Tauron Bachleda Ski to ma być taka namiastka juniorskiej reprezentacji. Od kilku lat wyławiamy najbardziej utalentowane i rokujące dzieciaki i pracujemy z nimi. Dla nich to szansa treningu i rywalizacji z zawodnikami na podobnym poziomie, w ich macierzystych klubach często nie mają z kim się ścigać. Oraz odciążenie dla rodziców - bo np. za letnie obozy na lodowcach płaci Tauron. Może w następnym sezonie na bazie tej grupy uda nam się przy współpracy z PZN stworzyć kadrę juniorską z prawdziwego zdarzenia.

Ponad połowa Polaków nie uprawia przez cały rok żadnego sportu. W szkołach coraz jest mniej lekcji WF-u, a nawet jak są, to uczniowie nie ćwiczą, bo lekarze wystawiają im zwolnienia. Czy z takim podejściem mamy w ogóle szansę na jakiekolwiek sukcesy sportowe?

To prawda - nasze dzieci mają za mało kontaktu ze sportem. Od wieku 7-8 lat dziecko powinno wiedzieć, jak się robi skłony, jak się biega. Przejęliśmy się bardzo elektroniką, ekscytujemy się, że dzieci potrafią tak świetnie posługiwać się komputerami, komórkami, nosimy je za te umiejętności na rękach. Natomiast sportowo jest słabo. I to jest ten taki pierwszy, wysoki próg odstawania naszej młodzieży od rówieśników z innych krajów, nie tylko w narciarstwie.

A już z naszego podwórka - kolejna sprawa to dostęp do nart... We Francji np. w dolinie Chamonix całoroczny karnet na wszystkie stacje w regionie dla dziecka, które pokazuje legitymację szkolną, kosztuje 70-80 euro. Kluby narciarskie, które tam istnieją, dbają o przystępność i otwartość. Koszt treningu to około 200-300 euro rocznie, za cała opiekę sportową i sprzętową. Te kluby są dotowane przez gminy, przez ministerstwo sportu, mają zniżki w stacjach narciarskich, możliwość korzystania z tras.

A u nas?

U nas za wszystko muszą zapłacić rodzice. Ale to niekoniecznie są bogacze. Ja najbardziej wierzę w rodziców z tzw. klasy średniej, którzy wiedzą, co to jest praca i dyscyplina. Kluby mają też kłopoty z dostępem do stoków, organizowaniem treningów. Zdarza się, że właściciele stacji nie chcą ich wpuszczać na trasy, zryją im gówniarze stoki i turystów przepłoszą...

Jednym z elementów programu Taurona jest oferowanie stacjom narciarskim, którym dostarcza prąd, zniżek - jeżeli wesprą one działalność wyczynową, będą współpracować z klubami. Wierzę, że to wypali.

To są takie proste, ale skuteczne, małe kroki. Opowieści o rewolucji w polskim narciarstwie, o jakimś cudzie - to można między bajki włożyć. Chyba że pojawi się alpejski Adam Małysz albo Justyna Kowalczyk...

Wiele osób uważa, że nie mamy sukcesów, bo nie mamy Alp.

Bzdura. Mamy teraz otwarte granice, w Alpy można dojechać w 10 godzin. Mamy ośrodki polskie, wcale nie gorsze niż np. Appalachy na wschodnim wybrzeżu amerykańskim czy kanadyjskim, skąd pochodzą dziesiątki mistrzów świata czy olimpijskich. Lindsay Vonn na przykład - to jest córka mojego kumpla z Minneapolis, którego ja uczyłem jeździć na nartach. I ona tam zaczynała.

Mamy Szczyrk, Pilsko, Krynicę, Zakopane, mamy małe, ale ze świetnymi trasami do trenowania stacje jak Limanowa czy Siepraw. Oczywiście, kolejny krok w rozwoju zawodnika to trening w większych górach, ale na stawianie pierwszych kroków nie trzeba mieć góry wielkości Alp. Tak samo jak nie trzeba od razu kupować najlepszego sprzętu, smarów za 700 zł - a tak zachowują się często nasi rodzice i trenerzy.

U nas zresztą wszystko jest mocno rozregulowane, działa bez pewnej sportowej wizji. W klubach szczycą się, że ich zawodnicy mają wyjeżdżonych na tyczkach więcej godzin niż rówieśnicy z Austrii np. Tylko co z tego, jak potem się okazuje, że dzieciaki nie umieją jeździć na nartach! Że im brakuje podstaw! Na treningach tej naszej grupy okazywało się nieraz, że Wojtek Gajewski w wieku 55 lat poza tyczkami jeździ lepiej od nich. Do tego dochodzi brak przygotowania fizycznego.

A jak już mamy wyselekcjonowaną tę grupkę rokującej młodzieży - to moim zdaniem nie ma innego wyjścia - trzeba ich umieszczać w szkołach sportowych. Jest dobrze zorganizowana szkoła szczyrkowska, zakopiańska ma potencjał... Są utalentowane dzieci z Gdańska, Rzeszowa, Warszawy - one jeśli się decydują na wyczyn - to muszą trenować w górach, i to razem. To jest wprawdzie sport indywidualny, ale impuls musi wyjść z grupy, ze wspólnych radości i wspólnych płaczów.. Szkoły sportowe to nie jest polski wymysł. Są we Francji, we Włoszech w Austrii, USA, Kanadzie, Niemczech. Oczywiście są wyjątki - dziecku mieszkającemu w stacji narciarskiej, synowi hotelarza czy restauratora szkoła sportowa nie jest potrzebna. On ma swój klub, stoki pod nosem i może trenować. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że talent alpejski musi się urodzić akurat w takim miejscu.

To ile lat musimy jeszcze poczekać na sukces w narciarstwie alpejskim?

Pociąg nam już odjechał, więc nie ma na co czekać. Mamy na teraz bardzo dobrze jeżdżących braci Jasiczków, dwie Kasie - Jankowską i Wąsek - rocznik 1996 i Marynę Gąsienicę-Daniel - 1994. Z 1997 jest m.in Iwona Kohut. Zdolna, bardzo chętna do pracy. Mamy też paru zdolnych chłopaków prowadzonych przez Wojtka Mitana. W ogóle coś się ruszyło, zwłaszcza pośród młodych 12-15 latków, którzy w konfrontacjach międzynarodowych powracają na odpowiednie pozycje startowe, czyli powiewa optymizmem.

Jeżeli uda się z nimi pięć lat solidnie popracować - to powinny mieć wyniki. Może na olimpiadę w Korei w 2018 roku. Jak tylko wszyscy zaczniemy razem pracować - to zrobimy to, proszę o jeszcze trochę cierpliwości.

* Andrzej Bachleda-Curuś - 66 lat. Wicemistrz świata w kombinacji z St. Moritz (1974), brązowy medalista w kombinacji w Val Gardenie (1970), szósty zawodnik igrzysk w Grenoble w slalomie (1968). Jako jedyny polski mężczyzna wygrał zawody PŚ - w 1972 r. był najszybszy w slalomie w kanadyjskim Banff, w 1970 r. zajął drugie miejsce w gigancie w Kitzbuehel.

Polska czeka na alpejski sukces

Ostatnie zwycięstwo Polaka w zawodach Pucharu Świata: Dorota Tlałka 14.12.1984, Madonna di Campiglio - slalom

Ostatnie miejsce Polaka w pierwszej piątce w zawodach Pucharu Świata: Andrzej Bachleda-Curuś jr 16.01.2000, Wengen, - 5. miejsce, slalom

Ostatnie miejsce Polaka w pierwszej piątce igrzysk zimowych: Andrzej Bachleda-Curuś jr 13.02.1998, Nagano, 5. miejsce, kombinacja

Ostatni Polak na podium mistrzostw świata: Andrzej Bachleda-Curuś 10.02. 1974, St. Moritz - srebro, kombinacja

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.