Soczi 2014. Narciarstwo alpejskie: Miller, Svindal albo wielka niespodzianka

Amerykanin i Norweg to faworyci zjazdu w Chutorze Róży, ale na igrzyskach w tej konkurencji od lat zdarzają się sensacyjne rozstrzygnięcia. Czy tak samo będzie teraz? Relacja w niedzielę o godz. 8 w TVP 1. Relacja Z Czuba i na żywo na Sport.pl i w aplikacji Sport.pl Live.

Do przejechania mają 3495 m. Zaczną niemal w chmurach, na wysokości 2045 m, skończą na 970 m. Żeby w dwie minuty pokonać ponad kilometr w pionie, rozpędzą się do 130 km/godz.

Trasa uchodzi za trudną, techniczną, pełną pułapek. Na treningach wielu narciarzy omijało niektóre bramki, żeby nie ryzykować upadku. Dlatego czasy, jakie uzyskiwali, nie miały aż tak dużego znaczenia. Dopiero w niedzielę wszyscy odkryją karty.

Gdyby zjazd był konkurencją, w której liczy się powtarzalność, statystyka i to, kto jest akurat w formie, za faworytów trzeba byłoby uznać Aksla Lunda Svindala i Bode Millera. Obaj zajmowali czołowe miejsca na treningach i imponowali formą w tym sezonie.

31-letni Norweg to mistrz olimpijski z Vancouver w supergigancie, dwukrotny mistrz świata w zjeździe, aktualny wicelider Pucharu Świata i lider klasyfikacji zjazdowej. W tym sezonie w najszybszej z alpejskich konkurencji prawie nie schodził z podium, wygrał w Beaver Creek i Bormio, był drugi w Kitzbühel, trzeci w Wengen, czwarty w Val Gardenie oraz Lake Louise.

W Norwegii jest gwiazdą, kto wie, czy nie największą w sporcie. Wysoki, przystojny, uśmiechnięty, z tuzinem kontraktów sponsorskich. Chyba można go też nazwać pierwszym cybernarciarzem, bo każdy swój ruch opisuje w sieci - na blogu, Twitterze, Facebooku, nie rusza się bez smartfona. Podczas ceremonii otwarcia igrzysk niósł norweską flagę.

Ale Svindal jest też twardzielem po przejściach. W 2007 r. otarł się o śmierć w Beaver Creek. Na ostatnim skoku przy prędkości 125 km/godz. stracił panowanie nad nartami i koziołkując kilkanaście razy, zderzył się ze zmrożonym śniegiem. Stracił przytomność i miał wstrząśnienie mózgu, krawędź narty wycięła mu w nodze 15-centymetrową ranę. Przeszedł czterogodzinną operację. Rok później wrócił, by rozliczyć się ze stokiem Birds of Prey. Wygrał zjazd i supergigant. - Kiedy leżałem w szpitalu, przez okno widziałem stok. Patrzyłem na niego 14 dni. To była moja motywacja - opowiadał Norweg uchodzący za perfekcjonistę, który niczego nie zostawia przypadkowi. Stok w Chutorze Róży ma pewnie rozrysowany w głowie z dokładnością do centymetrów.

Bode Miller to człowiek z zupełnie innej bajki. Naturszczyk, który nigdy nic nie planuje, wierzy w żywioł i ryzyko. W nartach się zakochał, bo spodobała mu się adrenalina, gdy jako nastolatek uciekał przed lawiną. Wychowany w New Hampshire przez rodziców hippisów w domu bez bieżącej wody i elektryczności nauczył się robić rzeczy po swojemu. Na nartach zjeżdża w stylu nie do podrobienia, pełnym ryzyka i brawury. Ale jakimś cudem umie nad tym szaleństwem zapanować, co czyni go narciarskim geniuszem. Miller zdobył dwie Kryształowe Kule, wygrał 33 zawody PŚ, przywiózł cztery złote medale z mistrzostw świata, pięć z igrzysk, w tym złoto w kombinacji w 2010 r.

W Soczi będzie najbardziej utytułowanym i najstarszym z liczących się alpejczyków, w tym roku skończy 37 lat. Kilkanaście miesięcy temu nie zbliżał się do nart, myślał o kończeniu kariery. Życie Millera wykonało jednak nagły zwrot - ożenił się, został po raz drugi ojcem, spoważniał i po dziesięciu latach przestało go boleć kolano, bo na serio zabrali się za nie chirurdzy. Gdy w zeszłym roku umarł jego młodszy brat - Chelone, który marzył o występie na igrzyskach w snowboardzie - Bode stwierdził, że musi uczcić jego pamięć.

Zaczął ostro trenować, schudł 12 kg, przestał pić. Po raz pierwszy sam przyznaje, że przyjechał na igrzyska w olimpijskiej formie.

W tym sezonie do Svindala sporo mu brakowało - w zjeździe najwyżej był trzeci (w Kitzbühel), a poza tym dwukrotnie piąty, 13., 15. i 35. Ale amerykańscy dziennikarze mówią, że Miller szykował się specjalnie na igrzyska. Svindala ma dogonić dopiero teraz, z zaskoczenia.

Co wyniknie z tej wojny gigantów? Bardzo możliwe, że nic i wygra ten trzeci. Historia zjazdów na igrzyskach pełna jest niespodzianek. Zjazd - w którym, inaczej niż w slalomie czy gigancie, liczy się tylko jeden przejazd - nie wybacza nawet najmniejszych błędów. Czasem złoto zdobywają ci, którym akurat tego dnia uda się perfekcyjny przejazd, czasem ci, którym pomogą okoliczności.

W 1994 r. Norweg Kjetil André Aamodt odbierał już gratulacje w Lillehammer, gdy 23-letni Amerykanin Tommy Moe z Alaski skradł mu tytuł, wyrywając złoto o 0,04 s. Dla Moego było to pierwsze zjazdowe zwycięstwo w życiu.

Tak samo było w 1998 r. w Nagano, gdy Francuz Jean-Luc Crétier wygrał jedyne zawody w karierze. Pomógł mu upadek faworyta Hermanna Maiera oraz niski numer startowy, bo śnieg na dole trasy zaczął się topić i zwalniać startujących później narciarzy.

Sensacyjnie było też osiem lat temu w Turynie, gdy Francuz Antoine Dénériaz z 30. numerem startowym w ostatniej chwili zepchnął z pierwszego miejsca Austriaka Michaela Walchhofera. A cztery lata temu w Vancouver Svindala (srebro) z Millerem (brąz) pogodził Didier Défago, który przed zawodami nie uchodził nawet za najlepszego w reprezentacji Szwajcarii. - Zjazd to wojna nerwów, czasem ci, którzy podchodzą do zawodów na totalnym luzie, mają większe szanse niż faworyci - mówił Défago.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.