Mistrz świata Markus Eisenbichler, miesiąc przeleżał w szpitalu. Mógł całe życie jeździć na wózku inwalidzkim

Był drugi w Oberstdorfie i drugi Garmisch-Partenkirchen. Na półmetku Turnieju Czterech Skoczni też był drugi, minimalnie wyprzedzał go Ryoyu Kobayashi. W Innsbrucku pogrzebał swoje szanse na wielki triumf, na który czekał całą karierę. I na który czekały całe Niemcy. Drugiej szansy na wielką rzecz nie zmarnował. Był drugi w połowie konkursu o mistrzostwo świata. Zaatakował z całych sił i wreszcie doleciał do pierwszego miejsca. - Jeszcze drżę - mówił później dziennikarzom Markus Eisenbichler.
Zobacz wideo

Wrzesień 2012 roku: Eisenbichler ma 21 lat. Jest na treningu na Schattenbergschanze w Oberstdorfie. Dziewięć miesięcy wcześniej debiutował tu w Pucharze Świata. Od razu zapunktował. Skromnie, bo był 30. Ale w pojedynku KO pokonał Martina Schmitta. Z tym jednym punktem w dorobku chłopak z Bawarii pracował, by w kolejnym sezonie zdobyć ich więcej. I nagle głową pełną marzeń zderzył się z zeskokiem, a później miesiąc przeleżał w szpitalnym łóżku, zastanawiając się czy kiedykolwiek wstanie z wózka inwalidzkiego.

Z wózka inwalidzkiego na szczyt

Eisenbichler złamał trzeci krąg piersiowy. Czwarty, piąty, szósty i siódmy miał uszkodzone. Lekarze nie umieli powiedzieć, jak długo będzie sparaliżowany, nie wiedzieli czy paraliż kiedykolwiek ustąpi. – Miałem wtedy dużo czasu na przemyślenia. Zrozumiałem, że trzeba lepiej wykorzystywać swoje szanse i postanowiłem, że jeśli z tego wyjdę, to dam z siebie w skokach sto procent – opowiadał później Eisenbichler.

- Markus nawet nie wie, jak jest dobry – mówił trener niemieckiej kadry Werner Schuster ledwie dwa miesiące temu. Wtedy Eisenbichler pracował jak szalony, ale spalał się, szarpał, nie potrafił cierpliwie zaczekać, aż zgra się absolutnie wszystko, co w skokach jest niezbędne do wygrywania.

Niedawny Turniej Czterech Skoczni, który był popisem Kobayashiego, naprawdę mógł się potoczyć inaczej. W Oberstdorfie i Ga-Pa Niemiec stracił do Japończyka 0,4 pkt i 1,9 pkt. – Ułamki, a Eisenbichler skakał z błędami. Jest bardzo mocny – mówił nam Adam Małysz pod Bergisel na początku stycznia. Wtedy nasz zwycięzca Turnieju Skoczni nie skreślał szans Niemca na takie zwycięstwo, mimo że Eisenbichler jeszcze nic nigdy nie wygrał, a Japończyk stawał się kolekcjonerem wygranych konkursów.

Granatem w Kobayashiego

Niestety, zawody w Innsbrucku Eisenbichler skończył na 13. miejscu i stało się jasne, że nie zostanie pierwszym Niemcem od 17 lat (od triumfu Svena Hannawalda), który wygra TCS.

W sobotę w Innsbrucku Eisenbichler znów miał się znaleźć za Kobayashim. Po pierwszej serii był drugi, do prowadzącego Kiliana Peiera tracił 1,2 pkt. Ale nad dominatorem sezonu zajmującym trzecią pozycję miał zaledwie 1,4 pkt przewagi. Japończyk przegrywał notami, pewnie by prowadził, gdyby na odjeździe po lądowaniu nie odjechała mu narta. Wiele wskazywało na to, że w rundzie finałowej zaatakuje i wygra. A jednak nie dał rady, tym razem Bergisel nie była jego.

- Siedząc na górze postanowiłem zaatakować. Bardzo chciałem wygrać. Pokazałem najlepszy skok w karierze – ekscytował się później Eisenbichler, opisując swój lot na 135,5 m. Spiker na Bergisel krzyczał, że to był granat. I rzeczywiście wybuch odrzucił rywali daleko od zwycięzcy. Drugi finalnie Karl Geiger stracił do kolegi z pokoju aż 12,1 pkt.

Nowy Schmitt i nowy Hannawald?

- Mamy prawdopodobnie najbardziej utytyłowany pokój mistrzostw – śmiał się później Geiger.

Eisenbichler i Geieger powtórzyli wyczyn Martina Schmitta i Svena Hannawalda z mistrzostw świata w 1999 roku. Dokładnie 20 lat i dwa dni przed ich sukcesem legendy niemieckich skoków wywalczyły odpowiednio: złoto i srebro w konkursie MŚ w Ramsau, a uściślając w Bischofshofen, bo tam rozegrano zawody na skoczni dużej. – To jest bajka. Po treningach wiedziałem, że Markus i Karl są mocni, ale pięknie to potwierdzili. Sądziłem nawet, że mocniejszy jest Karl, ale Markus pokazał dwa ekstremalnie dobre skoki – cieszy się trener Schuster. I ma nadzieję, że w pokoju Eisenbichlera i Geigera po niedzielnej drużynówce będzie jeszcze bardziej bogato.

Eisenbichler od teraz może już spokojnie uchodzić za specjalistę od robienia rzeczy wielkich na mistrzostwach świata. Już dwa lata w Lahti cieszył się z brązu wywalczonego na skoczni normalnej i ze złota zdobytego w mikście. Teraz, choć wciąż nie ma ani jednego zwycięstwa w Pucharze Świata, wreszcie wygrał indywidualny konkurs o najwyższą stawkę. Licząc starty w PŚ i na imprezach mistrzowskich, pierwsze zwycięstwo odniósł w dopiero 133 starcie. Wcześniej pięć razy był drugi i pięć razy trzeci (czterokrotnie w PŚ i raz na MŚ).

Policja ważniejsza od igrzysk?

Kilka lat temu z Eisenbichlerem pracował Stefan Horngacher, który w Niemczech m.in. prowadził kadrę B. Teraz Niemcy nie przestają mówić i pisać o Austriaku z nadzieją, że po sezonie opuści Polskę i zastąpi odchodzącego po 11 latach Schustera. Ciekawe czy pod okiem nowego szkoleniowca nowy mistrz jeszcze się rozwinie. Pół rok temu Eisenbichler zrezygnował z przyjazdu do Wisły na inaugurację Letniej Grand Prix. Powodem były szkolenia w policji, dzięki którym awansował z posterunkowego na starszego posterunkowego. – W pewnym momencie skończę skakać, więc dobra praca jest dla mnie ważna. A ta praca jest fascynująca – tłumaczył. Przed przyjazdem do Wisły w listopadzie, na inaugurację Pucharu Świata, mówił, że prawdopodobnie to będzie jeden z jego ostatnich sezonów. Twierdził, że raczej nie wytrwa do następnych igrzysk olimpijskich, które w 2022 roku odbędą się w Pekinie. Na igrzyskach był tylko raz, rok temu w Pjongczangu, i ominęło go to, co najlepsze - nie zmieścił się w składzie srebrnej drużyny.

Trzy miesiące temu Eisenbichler myśląc o końcu kariery widział rok 2021 z mistrzostwami świata w Oberstdorfie. To tam zaczęła się dla niego wielka przygoda ze skokami. Ale po złocie MŚ w Seefeld trudno uwierzyć, że już tam skończy się coś, co być może dopiero teraz naprawdę się zaczyna.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.