Najgorszy moment w historii konkursów w Zakopanem. Na śniegu pojawiła się wielka plama krwi

Dokładnie 13 lat temu byliśmy świadkami koszmarnego wypadku Jana Mazocha na skoczni w Zakopanem. Cała Polska przez kolejne dni drżała o życie czeskiego skoczka, który bezwładnie spadł na zeskok Wielkiej Krokwi. Dziś w rozmowie ze Sport.pl zauważa, że upadek pozostawił ślad na jego zdrowiu, a data 20 stycznia na zawsze będzie mu się źle kojarzyć. I to nie tylko przez wypadek w Zakopanem, który zresztą nie był jedynym na polskich skoczniach.

20 stycznia 2007 roku, godzina 18.57. Na trybunach Wielkiej Krokwi trwa wielka zabawa, 26 tysięcy ludzi dopinguje kolejnego zawodnika, a ponad 100 metrów wyżej pojawia się mały zielono-różowy punkcik, który siada na belce startowej - tak właśnie wygląda skoczek z perspektywy trybun. Piętnasty zawodnik pierwszej serii liczył na powtórzenie dobrego skoku w finale, bo przecież zająłby najlepsze miejsce w swojej karierze. Nikt wówczas nie mógł wiedzieć, że za moment nazwisko Mazoch na stałe wpisze się w pamięć polskich kibiców, a telewizje informacyjne przez kolejne pięć dni będą mówić tylko o tym, co dzieje się w krakowskim szpitalu i w jakim stanie jest 22-latek.

Upadek, który wpisał się do historii Wielkiej Krokwi

22-letni Czech wysoko wyszedł z progu, ale w pewnym momencie prawa narta została naciśnięta przez podmuch, a skoczek pochylił się do przodu i z prędkością około 100 km/h runął na zeskok. Upadek był tak mocny, że Jan Mazoch wręcz odbił się od zeskoku, a następnie bezwładnie zaczął koziołkować po śniegu i zjeżdżać do strefy lądowania - Bardziej doświadczony skoczek ratowałby się wyprostowaniem tułowia, odchyleniem się, a Mazoch jeszcze bardziej położył się na narty. Kiedy już leci się w dół, nie ma żadnych szans - mówili wówczas trenerzy.

Tuż po upadku widać było, że ze skoczkiem jest bardzo źle. Na śniegu pojawiła się wielka plama krwi, która z każdą sekundą się powiększała. Na skocznię wbiegli ratownicy medyczni, którzy zaczęli zajmować się skoczkiem, by załadować go na nosze. A do znajdującej się niedaleko karetki przybiegła dziewczyna innego czeskiego skoczka - Jana Matury, ale gdy zobaczyła, w jakim stanie jest Mazoch od razu straciła przytomność. - Nic nie pamiętam z tego dnia. Potem pamiętam coś z krakowskiego szpitala. Teraz, kiedy od czasu do czasu na to patrzę, muszę długo wracać do siebie. Pierwszy raz widziałem upadek w szpitalu w Pradze, gdzie byłem przeniesiony. Powiedziałem wtedy: „musiało boleć” - mówi Jan Mazoch, który po 13-latach wspomina w rozmowie ze Sport.pl tamte wydarzenia.

I dodaje: - Po upadku niewiele pamiętam. Później jak małe dziecko uczyłem się wielu rzeczy. Miałem jednak świetnych ludzi obok siebie, którzy pomagali mi wrócić na nogi. Byłem też bardzo motywowany przez fanów, którzy przesyłali mi pozdrowienia i życzyli szybkiego wyzdrowienia. Zasługują na wielkie podziękowania, bo gdy ktoś wpada w kłopoty, ludzie mogą go mentalnie wspierać i to naprawdę leczy. Miliony osób widziało to w Polsce na żywo. Przynajmniej mogłem cieszyć się chwilą zainteresowania mediów. Chociaż nic wielkiego nie wygrałem, to stałem się gwiazdą - śmieje się po latach Jan Mazoch.

 

Huk, który uciszył Zakopane

26-tysięczny biało-czerwony tłum był w trakcie wielkiej zabawy, wszyscy z napięciem oczekiwali na skok piątego po pierwszej serii Adama Małysza, ale upadek Mazocha sprawił, że wszystko zeszło na drugi plan. To była przerażająca cisza, która przeszyła obiekt Stanisława Marusarza. Huk Mazocha uderzającego o zeskok był tak głośny, że wszyscy mogli spodziewać się nawet najgorszego. W kolejnych minutach atmosfera na skoczni przypominała tę z niedzielnego konkursu organizowanego rok wcześniej, gdy w Katowicach zawaliła się hala Międzynarodowych Targów, a śmierć poniosło 65 osób. Wówczas też zawody odbywały się niemal w absolutnej ciszy, a większość kibiców myślami była zupełnie w innym miejscu. - Najbardziej przejmująca w tym zdarzeniu była cisza, która zapanowała na Wielkiej Krokwi w Zakopanem. Mieliśmy studio zlokalizowane bardzo blisko zeskoku i wyglądało to naprawdę bardzo źle. Wszyscy mieliśmy przecież w pamięci to, co wydarzyło się rok wcześniej w Katowicach, dlatego nie była to przyjemna sytuacja. Byliśmy w o tyle dobrej sytuacji, że mieliśmy kontakt z Rafałem Kotem, który odpowiadał za zabezpieczenie medyczne i na bieżąco przekazywał nam informacje na temat zdrowia Czecha. Staraliśmy się też podawać komunikaty w studiu, ale te najbardziej uspokajające wiadomości pojawiły się dopiero po zawodach - mówi Maciej Kurzajewski, który wówczas prowadził studio TVP pod skocznią w Zakopanem.

Helikopter, karetka i interpelacja poselska

Jan Mazoch po wypadku został przetransportowany do szpitala w Zakopanem, gdzie wykonano mu tomografię głowy. Wówczas stało się jasne, że stan czeskiego zawodnika jest bardzo poważny i potrzebne będzie przewiezienie go do szpitala w Krakowie. Tu pojawiły się pierwsze problemy. Szybko okazało się, że wykorzystanie śmigłowca LPR-u, który stacjonował w Warszawie zajmie około 150 minut (trasa Warszawa-Zakopane-Kraków). Z kolei ówczesne przepisy zabraniały korzystania ze znajdującego się w Zakopanem śmigłowca TOPR-u, który miał dokładnie takie samo wyposażenie. TOPR mógł jednak latać tylko do zachodu słońca, a zatrudnieni tam piloci po prostu dwie godziny wcześniej skończyli dyżur. Wykorzystano więc karetkę zakopiańskiego pogotowania, która do Krakowa dostała się w 70 minut, ale krytycy przepisów podkreślali, że człowiek z możliwymi uszkodzeniami mózgu nie powinien być narażony na dodatkowe wstrząsy w czasie podróży. W sprawie zmian w zabezpieczeniach imprez sportowych wystosowano nawet interpelację poselską w polskim parlamencie. Okazało się jednak, że podróż Mazocha do Krakowa przebiegła bez żadnych przeszkód. Co interesujące, dokładnie 22 miesiące później wspomniany helikopter LPR-u uległ wypadkowi na lotnisku Bemowo w Warszawie i został zezłomowany.

Zobacz wideo

Bohater polskich mediów

W pierwszych godzinach po wypadku w Polsce trwał chaos informacyjny. Część wiadomości mówiła o tym, że skoczek około godziny 20 odzyskał przytomność, inne mówiło o stanie krytycznym. Oficjalne informacje przekazali dopiero lekarze z Krakowa, którzy potwierdzili, że skoczek trafił do szpitala w stanie krytycznym i w związku z obrzękiem mózgu został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Stopniowe wybudzanie zaczęło się dopiero po pięciu dniach, choć wcześniej z Krakowa dochodziły niepokojące sygnały, że zawodnik nie reaguje na żadne bodźce. Zareagował dopiero, gdy w szpitalu pojawili się rodzice. Po latach przyznaje, że zareagował na zawołanie "Honza", wypowiedziane przez rodziców, a nie reagował na polskie zdrobnienie "Janek", bo myślał, że nie chodziło o niego. Już po tygodniu od koszmarnego wypadku skoczek zaczął stawiać pierwsze kroki i rozmawiać.

Sam Jan Mazoch do dziś odczuwa jednak skutki feralnego upadku, choć po półrocznej przerwie wrócił jeszcze do skoków narciarskich. Nie osiągał już jednak dobrych wyników, a strach przed skakaniem okazał się nie do przezwyciężenia. - Do dzisiaj mam problemy z koordynacją ruchów, często boli mnie też głowa i zdecydowanie szybciej się męczę - twierdzi.

Warto jednak zauważyć, że nie był to pierwszy poważny upadek Jana Mazocha na polskich skoczniach. Na początku lat 90. ośmioletni Jan Mazoch startował w zawodach zorganizowanych na małych skoczniach w Gilowicach. Czeski junior popełnił jednak błąd i poważnie upadł lądując w trocinach. Skoczek miał problemy, żeby wstać o własnych siłach, ale natychmiast pomógł mu Apoloniusz Tajner i na rękach zaniósł go do przerażonych rodziców. - Uderzył mocno kolanami. Wiedziałem jak mu pomóc, bo podobny upadek zaliczył wcześniej Tonio Tajner - mówi obecny prezes PZN.

Feralny konkurs powinien być odwołany już wcześniej?

Wtedy tak, jak teraz w całej Europie panowała bardzo łagodna zima, a organizatorzy wielu konkursów mieli problemy z naśnieżeniem skoczni. Jakby tego było mało, w całej Europie szalały wichury, przez które reprezentacja Finlandii utknęła na lotnisku w Monachium i organizatorzy zdecydowali się na przełożenie kwalifikacji na sobotni poranek, by ci mogli wziąć udział w skokach. Wcześniej jednak i tak nie daliby rady ich przeprowadzić, bo piątkowe treningi zostały odwołane przez huraganowy wręcz wiatr. Konkurs też rozgrywany był w złych warunkach, a wielu skoczków miało problemy w powietrzu. Ba, nawet po dramatycznym upadku Mazocha nie zdecydowano się na przerwanie zawodów, a zrobiono to cztery skoki później, gdy stało się jasne, że dalsze skoki są po prostu niebezpieczne. - Dlaczego do tego dopuszczono, dlaczego nie przerwano konkursu? Jankowi dmuchało ze wszystkich stron. Nie miał żadnych szans. Gdyby były normalne okoliczności, te zawody nie byłyby kontynuowane. Skakaliśmy na siłę. Ze względu na Małysza, na tysiące kibiców. Wyniki okazały się ważniejsze od wszystkiego. Od zdrowia również. Zdrowy rozsądek przegrał - wypalił wówczas trener Czechów - Richard Schallert.

"Co do diabła jest z tym 20 stycznia"

Chociaż teraz mija 13 lat od feralnego upadku Mazocha, to skoczek przyznaje, że data 20.01 na stałe wryła się w jego życie. Mazoch to wnuk legendarnego czeskiego skoczka Jiriego Raszki, który w 1968 roku w Grenoble sięgnął po złoty medal olimpijski. Niestety, dokładnie pięć lat po upadku Czecha zmarł także jego dziadek. - Dziadek był głównie moim dziadkiem. Nie tylko nauczył mnie skakać, bo nauczył mnie wielu innych codziennych rzeczy. Bardzo go kochałem. Tak, 5 lat po tym upadku. W tym momencie zastanawiałem się, co do diabła jest nie tak z tym 20 stycznia - były skoczek wyraźnie się zasmucił.

Dziś były już skoczek jest jednak szczęśliwym ojcem dwóch córek, dokładnie 19 stycznia 2019 roku Mazoch wziął ślub. Twierdzi jednak, że swoje córki trzyma daleko od skoków narciarskich. Starsza z córek, Viky uprawia gimnastykę i bardzo jej się to podoba. I śmiem twierdzić, że może to dalej robić. Druga córka - Vanes uprawia jazdę konną. Zdecydowanie zabroniłbym im skoków narciarskich, ale one nawet nie chcą jeździć na nartach - mówi Mazoch.

Sam Mazoch na razie zostaje dosyć daleko od skoków narciarskich, choć przyznaje, że gdyby pojawiła się oferta z czeskiej federacji, która ostatnio zwolniła trenera, to byłby gotów rozważyć tę propozycję. - Obecnie próbuje zbierać fundusze na wsparcie sportowców niepełnosprawnych. I lubię tę pracę. Jeśli chodzi o pracę dla czeskich skoków narciarskich, to nikt się ze mną nie kontaktował. Ale mógłbym o tym pomyśleć. Czeskie skoki radzą sobie bardzo źle w Pucharze Świata. Mamy tylko Koudelkę - zakończył.

Więcej o:
Copyright © Agora SA