Cudowne dziecko polskich skoków chce spełnić marzenia. "Człowiek był głupi, na mamuta poszedł ślepy"

- Usiadłem na belce i tak siedziałem, aż nagle Olek Zniszczoł, który miał startować po mnie, zapytał: "Klimek, czego nie jedziesz?". "A to już mi machnął?" - zdziwiłem się. Roberta Matei, który stał na wieży z chorągiewką, wcale nie widziałem. Zobacz, jaki człowiek był głupi, że na mamuta poszedł ślepy - mówi Klemens Murańka. 25-latek już nie jest nazywany cudownym dzieckiem skoków, ale zapewnia, że mocniej niż kiedykolwiek pracuje na spełnienie dziecięcych marzeń.

W Pucharze Świata debiutował jako 13-latek. Miał 10 lat, gdy trenerzy i rodzice pozwolili mu skoczyć na Wielkiej Krokwi. Pofrunął 135,5 m, prawie pobił rekord skoczni. Ponad dekadę temu Polska była przekonana, że chłopiec z Zakopanego w przyszłości będzie znakomitym sportowcem. Murańka miał być drugim Adamem Małyszem. Teraz ma 25 lat i nie ma za sobą ani jednego sezonu w całości przeskakanego w Pucharze Świata. Jego najlepszym wynikiem w skokowej elicie pozostaje siódme miejsce wywalczone w Engelbergu w grudniu 2013 roku.

Zobacz wideo poniżej, w którym Piotr Żyła opowiada o metamorfozie, jaką przeszedł przed rozpoczęciem nowego sezonu:

Zobacz wideo

Latem bieżącego roku Murańka wygrał Puchar Kontynentalnym, a w Grand Prix wystąpił w pięciu konkursach i we wszystkich zdobywał punkty. Schudł, uporał się z problemami zdrowotnymi, przekonuje, że do wielu spraw podchodzi spokojniej i rozsądniej. Może zima 2019/2020 będzie dla niego przełomowa?

W piątek Murańka będzie jednym z siedmiu Polaków, których zobaczymy w treningach i kwalifikacjach Pucharu Świata w Kuusamo. Poza nim zobaczymy jeszcze: Kamila Stocha, Dawida Kubackiego, Piotra Żyłę, Jakuba Wolnego, Macieja Kota i Stefana Hulę. Treningi o godzinie 16.00, kwalifikacje o 18.00. Relacje na żywo na Sport.pl, transmisja w Eurosporcie.

Łukasz Jachimiak: Rozmawiam z Klemensem Murańką w wersji fit. Ile schudłeś przed sezonem?

Klemens Murańka: Wersja fit? Ha, ha. Taki jest ten sport - trzeba się pilnować, jeśli się chce coś osiągnąć. Każdy kilogram robi różnicę. Schudłem pięć kilo, a nawet trochę ponad pięć kilo.

Ile masz wzrostu?

- 181 cm.

I ile teraz ważysz?

- 60-61 kg. Gdybym nie skakał, to spokojnie miałbym 70-71 kg. Kiedyś tak będzie.

Chyba nieprędko? Wiem, że skaczesz od dawna, ale przecież masz dopiero 25 lat.

- I dlatego jeszcze długo trzeba się będzie pilnować.

Myślisz, że gdybyśmy zapytali kibiców ile masz lat, to usłyszałbyś, że masz więcej niż masz?

- Mogłoby tak być, bo chwilę już rzeczywiście skaczę. Czekaj, ile to będzie? Właśnie leci 19. rok. Jestem starym skoczkiem i młodym człowiekiem.

Wiesz kto debiutował w Pucharze Świata tego samego dnia co Ty?

- Na pewno ktoś znany i starszy ode mnie.

Dawid Kubacki.

- O!

Często wspominasz tamten dzień? Zakopane, Ty 13-letni, wokół Ciebie tłum kibiców i najlepsi skoczkowie świata wypowiadający się na temat cudownego dziecka, najmłodszego debiutanta w historii - szaleństwo.

- Było tak, oj działo się. Ale wiesz co? Cieszę się, że tak głośno było wokół mnie.

Teraz tak mówisz, ale wtedy byłeś bardzo zestresowany, co oczywiście jest zrozumiałe.

- Tak, ale ja się już wtedy cieszyłem. Zrobiło się wokół mnie głośno, zaczęli mnie zauważać trenerzy kadr, nawet kadry A, więc mogłem się szybciej rozwijać. W kadrach, w związkowym szkoleniu, jest dużo lepiej niż w klubach, w których brakowało i brakuje pieniędzy. A ja w tym zamieszaniu trafiłem do kadry młodzieżowej i już zostałem w kadrach.

Co Ty sobie myślałeś w czasie tamtego weekendu? Wyobrażałeś sobie, że zaraz będziesz nowym Adamem Małyszem, czy raczej bałeś się startu w zawodach razem z nim i innymi gwiazdami, jak Janne Ahonen, Simon Ammann czy Thomas Morgenstern?

- Wiadomo, że dla młodego chłopaka w Polsce Adam musiał być idolem. Ja sobie marzyłem, że będę skakał tak dobrze jak on. I do tej pory marzę o takim skakaniu. Chciałbym mieć radość z tego co robię, chciałbym nie chodzić znużony.

Twoja kariera to na razie więcej rozczarowań niż momentów radości?

- Różnie bywało. I często jak już nawet troszeczkę nie szło, to się dołowałem. Źle do wszystkiego podchodziłem, chciałem szybko mieć sukces, czułem bezsilność, ciężko mi było wskoczyć w dobre tory. Na szczęście zawsze byłem waleczny, a to w sporcie musi być. Liczę, że przede mną dużo dobrych, fajnych chwil.

Tydzień temu było tak: w czwartek, dzień przed inauguracją sezonu, mówiłeś, że chcesz go mocno zacząć, tymczasem ze skakaniem w Wiśle pożegnałeś się już po kwalifikacjach, w których zająłeś 51. miejsce. Jesteś tym bardzo rozczarowany?

- Liczyłem na więcej, ale wiem jaki jest sport. Muszę przyjąć na klatę, że zaczęło się nie tak jak chciałem, muszę tę gorzką pigułkę przełknąć i iść dalej. Wiem, że stać mnie na dobre skakanie. Sezon dopiero się zaczął. Postanowiłem sobie, że o Wiśle zapominam, że sezon dla mnie zacznie się w Kuusamo. Wisłę uznaję za trening.

Masz na tyle mocną pozycję po letnich skokach, że do Kuusamo poleciałeś mimo niepowodzenia w Wiśle.

- Cieszę się, że tak jest, że po falstarcie mogłem spokojnie odpocząć i skoncentrować się na tym co mam poprawić.

Co masz do poprawienia?

- W Wiśle borykałem się z problemem na dojeździe. Nie mogłem znaleźć czucia. Już ten kwalifikacyjny skok był lepszy, ale potrzebowałem jeszcze paru skoków, żeby się naprawdę wskoczyć, a ich zabrakło. Niedużo, ale jeszcze trzeba popracować.

Wreszcie nie masz żadnych problemów ze zdrowiem?

- Dokładnie tak. Całe lato przetrenowałem, to duża różnica w porównaniu z ubiegłym rokiem, kiedy nie trenowałem przez całe lato, bo musiałem zadbać o zdrowie.

Po operacjach Twoje widzenie jest idealne czy nigdy takie nie będzie?

- Wiem, że już więcej operacji nie będę miał. Noszę specjalną soczewkę, która pozwala mi trenować, wysilać się. Jedną, bo operowane miałem tylko jedno oko. Później w zwykłej soczewce nie mogłem skakać, podnosić ciężarów, a teraz mam taką, która pozwala mi robić wszystko.

Zakładasz ją tylko na treningi i starty, czy nosisz ciągle?

- To jest soczewka na rok. W drugim mam zwykłą, ona wystarcza. A tę po roku będę musiał wymienić, dostanę nową, też ze Stanów, taką samą jaką mam teraz, tylko z nowym terminem ważności. Soczewkę noszę ciągle, zdejmuję ją tylko gdy idę spać.

Co dokładnie działo się z Twoim wzrokiem?

- Choroba nazywa się stożek rogówki. Nie miałem ostrości widzenia. Dość konkretnie przez to nie widziałem.

Zbliżając się do zeskoku miałeś problem z oceną czy już masz się składać do lądowania, czy jeszcze możesz lecieć dalej?

- Tak. No i z kilku metrów nie widziałem twarzy. Tablicę z literami i cyframi u okulisty w miarę dobrze odczytywałem, bo w szkole podstawowej nauczono mnie literek i cyferek, więc po konturach się domyślałem i w miarę dobrze strzelałem, co mi każą odczytać. Choroba jest ponoć genetyczna, ale nie wiem kto w mojej rodzinie na coś takiego chorował. Rodzice nie, dziadkowie nie, a dawniejsi krewni żyli zbyt dawno, żeby się dowiedzieć czy mieli stożek rogówki. Zresztą, nawet jak mieli problem z oczami, to na pewno nie wiedzieli jaki konkretnie. Na szczęście dzisiaj medycyna pomaga na tyle, że ja już byłem prawie ślepy, a lekarze mnie naprawili w trzy sekundy. Dokładnie tyle trwała laserowa operacja.

Była bezbolesna?

- Tak, bo dostałem znieczulenie w kroplach wpuszczonych do oka.

Długo się oko goiło?

- Długo. Tydzień z niego ciekło bez przerwy, jakbym płakał. Gałka była pocięta na głębokość dwóch milimetrów. Jak się oko regenerowało, to szczypanie czułem z miesiąc.

Masz teraz ograniczenia dotyczące czasu patrzenia w telewizor, komputer czy nawet telefon?

- Ja jestem rocznik 1994, a to jest jeszcze taka epoka, z której ludzie nie wychowywali się ze smartfonami w rękach. Cieszę się bardzo, że nie jestem z roku 2000 albo z kolejnych roczników.

Niedawno Robert Lewandowski opowiadał, że ma w drużynie kolegów, którzy zamiast porozmawiać z nim osobiście, wolą z nim pisać na czacie.

- Też takich znam, ale ze mną na czacie za dużo się nie pogada. A normalnie - proszę bardzo.

Wróćmy do Twojego udanego lata - podobne miałeś w 2017 roku, a później zupełnie nie przełożyło się to na zimę. Wiem, że przez kłopoty zdrowotne, ale chyba to nie był jedyny powód?

- Faktycznie tamto lato było bardzo dobre. Ale po nim chciałem się szybko pokazać z dobrej strony i okazało się, że za szybko.

Czułeś, że musisz mocno błysnąć, żeby zauważył Cię prowadzący kadrę A Stefan Horngacher?

- Tak, chciałem za bardzo i to się obróciło przeciwko mnie.

Teraz skoczkom kadry B rzeczywiście jest łatwiej przebić się do kadry A prowadzonej przez Michała Doleżala?

- Na pewno trochę się zmieniło, kadry częściej trenują razem. Ale najważniejsze, że ja podchodzę do sprawy całkiem inaczej. Jestem spokojniejszy, nie wywieram na sobie presji, bo myślę tak, że jestem zawodnikiem, który nie ma nic do stracenia. Naprawdę mogę tylko zyskać. Bo co mam tracić? Sponsora nie mam, a wynik dopiero chcę zrobić.

Nie masz sponsora, a masz żonę, dziecko i własny dom. Polski Związek Narciarski nie znalazł pieniędzy na stypendia dla zawodników kadry B, prawda?

- Nie znalazł.

To z czego utrzymujesz rodzinę?

- Mam wsparcie finansowe od prezesa mojego klubu, TS Wisły Zakopane. Wiadomo, że to nie są duże pieniądze. Ale wspólnie z żoną prowadzimy też wynajem pokoi dla turystów. Jakoś pchamy to do przodu. Pieniądze nie są w życiu najważniejsze. Pewnie, że chciałoby się mieć trochę więcej, ale jest jak jest, pogodziłem się z tym i staram się zapracować na pieniądze, osiągając dobre wyniki. W Pucharze Świata można nieźle zarobić. Ale trzeba o tym za mocno nie myśleć.

Udaje Ci się myśleć bardziej o technice albo o tym jak panować nad stresem niż o tym, że przydałoby się doskoczyć do miejsca, za które konkretnie płacą?

- Tak, ale nie będę kłamał - to nie jest łatwe. Mamy na przykład nowe buty skokowe i się z tego cieszymy, ale przecież synkowi takiego buta do garnka nie wrzucę. Nie powiem mu "No to dzisiaj będziemy jeść Nagabę, a jutro Rassa". W głowie siedzi, że chciałoby się mieć coś z tego, co się wykonuje jak normalną, ciężką pracę. Są dni, kiedy myślenie o pieniądzach przeszkadza, bo dzisiaj nawet ksiądz cię nie pochowa za darmo, taki jest świat. Ale wiem, że muszę się skupić jak najmocniej na skokach, to wtedy będę miał szansę i wynik zrobić, i zarobić.

Jako kierowca taksówki jeszcze czasem dorabiasz?

- Nie, to była jednorazowa sytuacja. Byłem w domu, był Sylwester, uznałem, że do północy, do Nowego Roku, mogę pojeździć i zarobić.

W taką noc pewnie da się zarobić więcej niż się dostanie za cały miesiąc z klubu?

- No pewnie. Mnie wyszło więcej. Ale bardzo dziękuję prezesowi mojego klubu. Chciałbym dostawać więcej, ale i za tę kwotę jestem wdzięczny.

Latem wygrałeś Pucharu Kontynentalny, ale tam dorobić się raczej nie da?

- Tam płacą całkiem inaczej niż w Pucharze Świata, to jednak druga liga. Budżet jest mały, pula na sześciu najlepszych zawodników wynosi 1500 franków szwajcarskich. A w Pucharze Świata pieniądze dostaje nawet 30. zawodnik konkursu. On niewiele - 100 franków - ale zwycięzca - 10 tysięcy. W "Kontynentalu" trzeba być koło podium, żeby dostać tyle, ile w Pucharze Świata za kilka punktów.

Na podium wielkich zawodów bywałeś tylko w drużynie. Brązowy medal MŚ w Falun w 2015 roku to najlepszy moment w Twojej karierze?

- Chyba tak. Chociaż to nie był dla mnie sezon Bóg wie jak dobry.

Indywidualnie byłeś na tamtych MŚ 17. i 20., to Twoje najlepsze występy w życiu.

- Tak, całkiem nieźle. W seniorskiej karierze za dużo nie wygrałem, więc tamten medal jest najcenniejszy.

I chyba bardzo niespodziewany? Pamiętam, że przed tamtą drużynówką robiłem sondę i żaden z wielu przepytanych przeze mnie ekspertów nie wierzył, że możecie wskoczyć na podium.

- Tak w sporcie jest, że raz coś nagle zaskakuje, nawet nie wiesz kiedy, a innym razem coś się nagle psuje i zupełnie nie wiesz dlaczego, co jest grane. My rzeczywiście przez cały sezon nie skakaliśmy super, mieliśmy tylko jakieś przebłyski. A w tej "drużynówce" niektórym z nas udało się nawet dwa razy skoczyć super, innym się tak udało raz i to wystarczyło do brązu, a mało brakowało i byłoby srebro, bo pamiętam, że bardzo z Austrią walczyliśmy [była lepsza od Polski o 5,1 pkt, a wygrała Norwegia z notą o 24,5 pkt wyższą od Polski].

Bardzo się cieszyliśmy. Jak się po ciężkim sezonie coś dużego osiąga, to radość i satysfakcja są dwa razy większe.

Na drugim biegunie byłeś rok wcześniej. Wtedy nie pojechałeś na igrzyska olimpijskie i decyzję trenera Łukasza Kruczka przyjąłeś tak źle, że koszulkę z napisem "Soczi 2014" spaliłeś, pokazując to w mediach społecznościowych.

- O tym wolę już nie opowiadać. Lepiej iść do przodu, a nie się cofać. Wnioski z tamtych wydarzeń wyciągnąłem. A jak trenerzy zadecydowali, tak mieli.

Nadal uważasz, że powinieneś jechać na tamte igrzyska?

- Ja wtedy skakałem jako drugi-trzeci zawodnik polskiej kadry, a nie pojechałem nawet jako piąty, rezerwowy. Powiedziano, że Dawid Kubacki jedzie, bo jest bardziej doświadczony. A gdzie ja miałem doświadczenie łapać? Przecież zdobywa się je, jeśli cię biorą na wielkie zawody. W domu doświadczenia nie złapiesz. Trudno - było, minęło, życie i kariera dalej się toczą.

Z Łukaszem Kruczkiem dogadaliście się na tyle, że rok później skakałeś w drużynie w Falun. Dziś nie ma między Wami złych emocji?

- W miarę szybko się dogadaliśmy i we w miarę dobrych relacjach żyliśmy i żyjemy.

Teraz zareagowałbyś inaczej, nawet wciąż uważając, że decyzja była niesprawiedliwa?

- Teraz jestem spokojniejszy, bardziej doświadczony. Z roku na rok człowiek staje się mądrzejszy, rozwija się. Wiem na czym się skupiać i czego unikać.

Potrafisz na przykład nie przynosić pracy do domu? Pytam, bo często nie jesteś ze swoich skoków zadowolony, więc jeśli ten nastrój przywozisz ze sobą ze skoczni, to musi być Wam ciężko.

- A czego ludzie ode mnie oczekują? Wszyscy ciągle pytają "Jak ci idzie?" Wracam do domu i też muszę odpowiedzieć na kilka pytań. Ale umiem odpowiedzieć szybko, krótko, nauczyłem się zamykać temat i iść dalej z podniesioną głową.

Syn w tym pewnie pomaga? Z Wisły wróciłeś do domu przedwcześnie, bo już w sobotę, ale domyślam się, że mogłeś nawet nie oglądać jak skaczą koledzy, bo za sprawą Klimka juniora wszedłeś w świat autek i klocków?

- Akurat sobota to jest dla małego Klimka dzień telefonu, więc klocki są wtedy mało atrakcyjne.

Wyznaczyliście synowi jeden dzień w tygodniu na zabawy telefonem?

- Tak, to jest dobre, bo w dzisiejszych czasach dzieci siedzą w telefonach codziennie. Mój syn jak się w sobotę do telefonu dorwie, to nie rozstaje się z tą zabawką od rana do wieczora.

Cały dzień ogląda bajki?

- Gra w jakieś gry. My mieli "snejka", a teraz dzieciaki mają Brawl Starsy.

Umiesz z synem w to grać?

- Nie, ale Piotrek Żyła gra w to samo co mój młody. Oni by się mogli razem pobawić, ha, ha.

Jakim jesteś tatą? Rozpieszczającym, surowym i wymagającym czy może trochę każdym?

- Oceniam się dobrze, bo kiedy trzeba być surowym, to jestem i nie daję sobie wejść na głowę. Umiem trzymać te sznureczki, którymi małym steruję. Ale popuszczać też mu lubię. Ogólnie się dogadujemy i mogę powiedzieć, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.

Interesuje go już to, że skaczesz na nartach? Ma pięć lat, więc może już próbował skakać z jakiejś górki?

- Na razie to on jeszcze jednego dnia chce być piłkarzem, następnego dnia strażakiem, a później wymyśla coś następnego.

Skoczkiem jeszcze nie chciał zostać? Nie mówił "Tata, zabierz mnie do Kamila Stocha albo Ryoyu Kobayashiego"?

- On się boi wiatru. Jak nieraz halny przyjdzie, to jest przestraszony. Śmieję się wtedy, że skoczkiem nie będzie. Ja się nigdy nie bałem. I do tej pory się nie boję. Żadnych wiatrów, trudnych warunków, niczego. Chociaż im starszy jesteś, tym więcej rzeczy sobie uświadamiasz, więcej myślisz. Ale nie boję się i to się już nie zmieni.

Nie bałeś się nawet na swoich pierwszych w życiu lotach narciarskich?

- Jak miałem debiut, to się bałem tylko trochę. Pomogło mi, że byłem ślepy.

Całkiem ślepy to chyba nie?

- Miałem 17 lat, pojechaliśmy do Planicy, na największego wtedy mamuta na świecie.

Wtrącę tylko, że w 2012 roku Vikersundbakken było już skocznią większą, ale Planica pozostaje najbardziej spektakularna - kiedyś miałem okazję stanąć przy belce startowej, więc wiem jaki jest stamtąd widok.

- A ja wtedy nie wiedziałem. Usiadłem na belce i tak siedziałem, aż nagle Olek Zniszczoł, który miał startować po mnie, zapytał: "Klimek, czego nie jedziesz?". "A to już mi machnął?" - zdziwiłem się. Udawałem, że nie zauważyłem, a prawda była taka, że Roberta Matei, który stał na wieży z chorągiewką, wcale nie widziałem. Zobacz jaki człowiek był głupi, że na mamuta poszedł ślepy. Prędkość wylotowa na progu to przecież 100 km/h, a później w locie jeszcze przyspieszasz. Ale jak młodszy byłem, to wszystko miałem - za przeproszeniem - gdzieś.

Dlaczego ukrywałeś swoje problemy ze wzrokiem? Bałeś się, że nie da się tego wyleczyć i będziesz musiał skończyć ze skokami?

- To też, ale generalnie przechodziłem głupi, młodzieńczy wiek i trochę sobie nie zdawałem sprawy z tego, jak poważna jest sytuacja. Bywało, że jednego dnia nic nie widziałem, ale następnego było lepiej, więc sobie tłumaczyłem, że nie mam czym się przejmować.

W końcu trenerzy zobaczyli, że ich nie widzisz?

- Tak, sam bym się chyba nie przyznał. Ale jak już nie widziałem trenera machającego mi chorągiewką, to zostałem wysłany na badania.

Były bardziej zaawansowane od odczytywania tego, co jest na najprostszej tablicy w gabinecie okulistycznym?

- Tak, badania były profesjonalne i wykryto u mnie chorobę. Na szczęście specjaliści ją wyleczyli i teraz mogę wszystko.

Wiem, że Apoloniusz Tajner to optymista jakich mało, ale musiałeś ostatnio pracować i prezentować się wyjątkowo dobrze, skoro docenia Cię aż tak, że gdy go o Ciebie zapytałem, to stwierdził, że "Murańka wkrótce powinien osiągnąć sukcesy, bo to jest talent nie mniejszy niż Małysz i Stoch".

- To jest bardzo miłe, że ludzie we mnie wierzą. I ja też w siebie wierzę. Oni liczą na moje sukcesy i ja też na to liczę. Wiem już, że trzeba cierpliwości, bo ona jest w skokach kluczowa. Zobacz, że Kamil też długo nie skakał rewelacyjnie. Do 24. roku życia. Tak naprawdę dopóki skakał Adam, to on się powoli przebijał, a nasi inni najlepsi dziś skoczkowie wtedy się pałętali gdzieś po miejscach dających awans do "30" albo i nie. Dziś Kamil jest bardzo utytułowanym zawodnikiem, inni koledzy są utytułowani, bo oni wszyscy przeczekali gorsze momenty. Ja też przeczekałem i jeszcze w mojej karierze będzie bardzo dobrze. Nie zapomniałem o swoich marzeniach. Trzeba tylko dalej się starać i dalej wierzyć.

A propos wiary - kilka lat temu chwaliłeś się wytatuowanym na brzuchu Janem Pawłem II, a na kasku miałeś Matkę Boską. Przestałeś wierzyć, czy przestało Ci się podobać takie demonstrowanie wiary?

- Papież ciągle jest gdzie był, wiara jest ciągle moją podporą i w życiu prywatnym, i w skokach. Przed każdym skokiem robię znak krzyża, ale na kasku wymalowałem sobie coś innego, bo wiara ma nie być na pokaz, tylko ma dawać siłę w środku. Jestem starszy i teraz trochę inaczej to widzę.

Mówisz, że nie zapomniałeś o marzeniach, a kiedy wymarzyło Ci się, że będziesz skoczkiem? To prawda, że chwilę przed wybuchem Małyszomanii, co znaczy, że Twoja historia nie jest taką, jakich wiele - że obejrzałeś zwycięstwa Adama i chciałeś być jak on?

- Tata jest kierowcą autobusów, turystów po Zakopanem i okolicy wozi od lat. Pamiętam, że kiedyś chciałem z nim jechać i mnie wziął. Miał kurs pod skocznię. Zobaczyłem, że są jakieś obiekty, ale co to jest i do czego to służy - nie wiedziałem. Nagle patrzę - ktoś tam leci. Za chwilę leci następny. Strasznie mi się spodobało. Poprosiłem, żeby tata podjechał bliżej, bo chcę sobie popatrzeć. Jak wróciliśmy do domu, to tata powiedział, że mogę pójść do trenera, u którego kiedyś trenował mój starszy brat. I mnie zawiózł.

To był nie byle jaki trener.

- Tak, to świętej pamięci Franciszek Gąsienica Groń, pierwszy polski medalista zimowych igrzysk olimpijskich. Później trafiłem do Józefa Jarząbka do klubu TS Wisła Zakopane, stamtąd szybko do kadry C, a z niej krok po kroku do kolejnych kadr. Początki miałem jako sześciolatek, w 2000 roku, chwilę przed wygranym przez Adama Turniejem Czterech Skoczni. Jak już ten serial się zaczął, to ja się czułem dumnym skoczkiem i zostałem wciągnięty na lata.

Szybko poznałeś Małysza?

- Chyba nie. Chociaż były zawody dla młodzików, i czasami Adama się na takich spotkało. Przychodziło się też na mistrzostwa Polski, żeby go zobaczyć. To było coś nadprzyrodzonego - zobaczyć takiego zawodnika z bliska, na własne oczy.

W swoje 10. urodziny skoczyłeś na Wielkiej Krokwi 135,5 m, czyli tylko o 4,5 metra bliżej od rekordu skoczni. Po co właściwie wpuszczono Cię tak szybko na tak duży obiekt i pewnie puszczono z najwyższej belki startowej?

- Ale przecież nikt mnie nie puścił, tylko ja sam się puściłem. Nikt mnie nie bił młotkiem po palcach zaciśniętych na belce startowej.

Rozumiem, że Ty chciałeś skoczyć, że to było Twoje marzenie, ale czy dorośli się o Ciebie nie bali?

- Sam bardzo chciałem, a że bardzo szybko przechodziłem ze skoczni mniejszej na większą, a z większej na jeszcze większą, to dorośli uwierzyli, że nic sobie nie zrobię, że jestem gotowy. Pamiętam, że chwilę przed tym skokiem na Wielkiej Krokwi pierwszy raz się pojawiłem na skoczni K-60 i tak super mi się skakało, że już następnego dnia byłem na K-80. Tam w pierwszej próbie poleciałem 95 metrów. Miałem 10 lat, ale byłem gotowy na dalekie skoki. Naprawdę to było tak, jakbym teraz zaczął na K-60, jutro bym poszedł na K-80, a pojutrze na K-120.

Byłeś jak Chińczycy, którzy teraz trenują w Finlandii u Miki Kojonkoskiego. Słyszałeś, że już w pierwszym roku trenowania skoków sprawdzili się na obiekcie 120-metrowym?

- Można? Można! I wcale nie trzeba być specjalnie wybieranym Chińczykiem.

Opowiedz o tym wielkim skoku na 135,5 m.

- Poszedłem z trenerem Józkiem Jarząbkiem, a zgodę dał mi tata. Bez tej zgody by nie dało rady.

Miałeś tylko jeden skok?

- Trzy. Trzeci to był właśnie ten na 135,5 metra.

A we wcześniejszych dokąd dolatywałeś?

- W pierwszym około 115, w drugim około 125 metrów.

Gdyby dali Ci skoczyć czwarty raz, to pewnie pobiłbyś rekord skoczni?

- Ha, ha, wtedy bym na Gubałówce wylądował.

Teraz pytam poważnie - czułeś się uszczęśliwiony czy prosiłeś, żeby zabawa się nie kończyła?

- Miałem straszną frajdę i ciężko mnie było ściągnąć ze skoczni. Bardzo mi się podobało to uczucie - leciałem sobie i leciałem. Do dzisiaj to uwielbiam. Jak się dolatuje do końca skoczni, to jest pięknie. Gorzej, jak ci nie idzie i się męczysz. Wtedy za dużo przyjemności ze skoków nie ma. Po tym locie na 135,5 m musiałem przestać skakać na tak dużym obiekcie, bo jako młodzik zawody miałem na skoczniach 30-metrowych, a skakanie na nich wymagało całkiem innej techniki. Później jeszcze czasem mogłem sobie chodzić na Wielką Krokiew i dla przyjemności polatać, ale bardziej jednak trzymali mnie na malutkiej skoczni K-35 w Zakopanem. Pamiętam, że po pierwszych skokach na K-120 trafiłem nawet na jakiś występ na K-10. Nie zmieniłem techniki, rzuciłem się jak na Wielkiej Krokwi, gdzie jest pęd na dojeździe do progu i duży opór powietrza po wybiciu, no i tę skoczeńkę przeskoczyłem, poharatałem całą twarz i chyba dopiero za dwa tygodnie wróciłem.

Miałeś w życiu taki wypadek, po którym sobie powiedziałeś "Nigdy więcej! Nie wrócę"?

- Miałem, wyleciałem z butów i bardzo się poobijałem. Jak byłem mały, to sprzętu bardzo brakowało. Dzisiaj młodzi wszystko mają dopasowane, skaczą na zapięciach Slatnara, na zakrzywionych bolcach, a na nartach nie bardzo umieją stać. A ja wtedy miałem za duże buty i trzeba było zakładać po kilka skarpetek na stopę, żeby jakoś ratować sytuację. Ale jak raz za słabo buty zawiązałem, to się na progu odbiłem, buty z nartami zostały, a ja poleciałem w skarpetkach.

Ile miałeś wtedy lat?

- Osiem, a może nawet siedem. Poharatałem się strasznie. Pomyślałem, że już nigdy nie pójdę skoczyć. Ale szybko mi przeszło. Na całe szczęście

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.