Ciepło, słonecznie, 18 stopni w cieniu - tak było w Wiśle w poniedziałek około godziny 15. Wtedy liczna ekipa z firmy Supersnow uporała się z rozłożeniem i podłączeniem aparatury dzięki której Wisła po raz trzeci z rzędu będzie pierwszą stacją Pucharu Świata. Zadanie trudne, ale już znane, wykonalne: trzeba wyprodukować tyle śniegu, żeby skocznia imienia Adama Małysza w każdym miejscu zeskoku była pokryta 30-centrymetrową, ubitą warstwą.
- Potrzebujemy 1800 metrów sześciennych, ale dla spokoju planujemy zrobić 2500 metrów. Chcemy mieć zapas, mimo że wiemy jak śnieg chronić przed niekorzystną pogodą - mówi w rozmowie ze Sport.pl Wąsowicz.
Szef PŚ w Wiśle znów zaczyna walkę z żywiołem rozpisaną co do minuty na kilkanaście najbliższych dób. - Liczę, że naśnieżanie skończymy w ciągu 14-18 dób. Na pewno chcemy mieć wszystko gotowe na tydzień przed pierwszymi skokami - mówi.
Treningi i kwalifikacje zaplanowano na piątek 22 listopada. W sobotę 23 listopada odbędzie się konkurs drużynowy, w niedzielę zobaczymy pierwsze w sezonie zawody indywidualne.
- Właśnie rozpoczęliśmy najtrudniejszą część przygotowań. Ale wiemy co i jak mamy robić. Na szczęście skocznia jest tak położona, że słońce na nią nie zagląda, więc warunki nam nie przeszkadzają nawet w środku dnia, gdy jest 18 stopni, jak w poniedziałek. Idealnie będzie rano, gdy będzie po siedem-osiem stopni. To najlepsza temperatura do produkowania śniegu - tłumaczy Wąsowicz.
Produkcja kryształków lodu, które ratrak będzie rozprowadzał po skoczni, jest kosztowna. - Za sam prąd do maszyn rachunek wyniesie około 70 tysięcy. Jak dodamy zakwatarowanie i wyżywienie dużej ekipy pracującej na skoczni, to w sumie wyjdzie 100 tysięcy złotych - mówi nam zarządca obiektu w Wiśle-Malince.
Ale Wisłę na wydatki stać. W zeszłym roku na organizacji zawodów zarobiła tyle, że Wąsowicz postanowił obniżyć ceny biletów. Te nadal nie są najtańsze - kosztują od 60 do 180 złotych, ale zostało już tylko trochę ponad 500 sztuk na niedzielę. Sobotnią drużynówkę na pewno będzie oglądał komplet 7800 widzów.
Marzenie gospodarzy jest takie, by zawodnicy uniknęli przykrych upadków spowodowanych nierównościami na zeskoku. - Obserwuję prognozy i wiem, że jest szansa, że przed zawodami spadnie trochę prawdziwego śniegu. A jeszcze bardziej ufam swoim beskidzkim góralom, którzy mi mówią, że już na początku listopada powinno pośnieżyć. Byłoby świetnie, bo sztuczny śnieg zmieszany z naturalnym byłoby nam łatwiej rozprowadzić po skoczni i byłoby równiej. Ten który teraz zaczęliśmy robić nigdy nie będzie idealny, nie ma szans. Gdyby natura trochę pomogła, to nie bałbym się krytycznych uwag, że jest nierówno - mówi Wąsowicz.
Wyboisty zeskok to największy problem Wisły. Ale bywało, że gorzej wyglądał choćby zeskok na Bergisel w Innsbrucku, mimo że tam zawody rozgrywa się przecież w styczniu, a nie w listopadzie.
Tak naprawdę Wisła krytyki za bardzo się nie boi. Za poprzednią edycję PŚ dyrektor Walter Hofer dał jej wyróżnienie. Nowe, polskie miejsce inauguracji z każdym rokiem spisuje się coraz lepiej.
Po doświadczeniach z jesieni 2017 i jesieni 2018 roku w Wiśle nie ma już niepewności czy zawody uda się przeprowadzić. - W ubiegłym roku tak intensytnie padał deszcz, że wiele razy robiło mi się gorąco, bo bałem się, że śnieg nam za bardzo zmyje. Ale poradziliśmy sobie, a teraz mamy zabezpieczone jeszcze lepsze folie, którymi będzie okrywać śnieg i będziemy go jeszcze sprawniej rozprowadzać - zapewnia Wąsowicz.
"Jeszcze sprawniej" raczej nie znaczy aż tak sprawnie, by przed zawodami na obiekcie mogli potrenować nasi skoczkowie. - Adam Małysz [dyrektor PZN-u ds. skoków i kombinacji] na mnie naciska, ale staram się mu nie dawać wielkich nadziei. Jasne, dobrze jest przetestować skocznię, ale raczej będziemy spokojnie pracować, a skoczkowie naszych kadr przecież na tym nie ucierpią. Już teraz mają gdzie trenować, bo gotowe jest Zakopane z torami lodowymi i gotowy jest już również wyposażony w nie Szczyrk - kończy Wąsowicz.