Adam Małysz: Stefan Horngacher wkurzył się i poszedł do lasu. Polacy wygrali, a on powiedział "nie"

- Wszyscy wiedzą, że Stefan dostał propozycję. Przychodzą do mnie i pytają: "No i co, w końcu podjął jakąś decyzję?" - mówi Adam Małysz. Dyrektor Polskiego Związku Narciarskiego opowiada, jak szuka najlepszego trenera na wypadek gdyby Stefan Horngacher postanowił odejść do Niemiec. - W Innsbrucku byłem strasznie wkurzony. Ale po sukcesach w Seefeld już mi wszystko jedno kiedy się określi - mówi Małysz.
Zobacz wideo

Łukasz Jachimiak: W sobotę poinformowałeś, że wbrew temu, co zapowiadaliście, Stefan Horngacher na koniec mistrzostw świata w Seefeld nie zdecyduje czy dalej będzie prowadził Polskę, czy odejdzie do kadry Niemiec. Jak wyglądała Wasza rozmowa?

Adam Małysz: Poszedłem do Stefana Horngachera i po prostu powiedziałem: „Stefan, wszędzie w mediach huczy o tym, co postanowisz. Musisz w końcu podjąć decyzję”. A on mówi na to: „Ofertę z Niemiec de facto dostałem dopiero dzisiaj”. I wyjaśnił, że dopiero teraz dostał konkret, czyli gotową umowę. Wcześniej to była propozycja. „Biłem się myślami z propozycją, a teraz muszę przemyśleć ofertę. I nie odpowiem teraz” – tak powiedział. Odpowiedziałem: „Ale przecież obiecałeś, że podejmiesz decyzję po mistrzostwach świata, nie?” A on: „No tak, ale po mistrzostwach świata to może być nawet w Planicy”.

Zdenerwował Cię trochę tym, że miało być „tak” albo „nie”, a dalej jest „nie wiem”?

- Ja już się z tego śmieję. W Innsbrucku byłem strasznie wkurzony. Ale po sukcesach w Seefeld już mi wszystko jedno kiedy się określi.

Ta konkretna oferta od Niemców jest dla Horngachera lepsza od wstępnej propozycji?

- Pytałem go, jakie proponują warunki. Powiedziałem, że może ich przebijemy. A on mówi: „Ja wiem na co Polaków stać”. Jemu chodzi o to, co dla niego będzie korzystne nie tylko finansowo. Stefan patrzy inaczej. Sercem cały czas jest w Polsce i wie, że pod wieloma względami na pewno nie będzie miał tak dobrze w Niemczech, jak ma u nas. Ale też ciągnie go do Niemiec. Stefan często mówi, że w Niemczech coś było tak, a w Polsce jest tak. On wiele razy mówił, że w Niemczech nie jest tak dobrze, jak jest w Polsce. Ale oczywiście tam jest lepsza struktura zawodników, jest system, na konkursy w niskich kategoriach wiekowych przyjeżdża po 100-150 dzieciaków. U nich nabór jest zdecydowanie większy. Stefan patrzy w przyszłość i widzi, że tam jest zdecydowanie większy potencjał, to musimy szczerze powiedzieć. On się bije z myślami potężnie. Tylko na skoczni nie daje po sobie tego poznać.

Nie masz wrażenia, że po konkursie wygranym przez Dawida Kubackiego i Kamila Stocha wysłał sygnały wskazujące, że jest bliski odejścia? Nie było w nim wielkiej radości, był zamyślony, nieobecny.

- Bo on był potężnie wkurzony. Po pierwszej serii poszedł do lasu. Grzesiek Sobczyk do mnie dzwonił i pyta,ł czy nie wiem gdzie jest Stefan. On się tak wkurzył, że nigdy go takiego nie widzieliśmy. Grzesiek mówił, że Stefan gotów był tam wszystkich pozabijać za to jak niesprawiedliwie się potoczyła pierwsza seria. Wkurzył się i poszedł. Grzesiek dzwoni, że za chwilę druga seria, a jego nie ma. W końcu zobaczył, że idzie gdzieś tam z góry. Po konkursie okazało się, że skoków za bardzo nie pamięta. Mówili mu: „Wygraliśmy, mamy pierwsze i drugie miejsce!”, a on: „Nie”. Uwierzył dopiero jak w komputer popatrzył. Stefan zachowywał się w piątek tak, jakby był w innym świecie.

Ale w sobotę wrócił do siebie i kwestię ogłoszenia decyzji znów załatwił po swojemu. Chyba już bardzo liczyliście, że wszystko się wyjaśni?

- Każdy liczył. To nie jest tak, że tylko wy chcieliście. Ja już od jakiegoś czasu robię plany alternatywne. Muszę, bo nie mogę zostać bez rozwiązania. Bo jak on powie, że odchodzi, to nie możemy zostać z ręką w nocniku.

Wiesz jak wygląda sytuacja współpracowników Horngachera? Czy jeśli on odejdzie, to odejdą też na przykład Michal Doleżal (asystent odpowiadający za kombinezony) i Harald Pernitsch (konsultant naukowy pomagający zindywidualizować treningi naszych skoczków)?

- Rozmawiałem i z Pertnitschem, i z Doleżalem. Pernitsch to jest człowiek Horngachera, ale powiedział, że na razie żadnej propozycji nie dostał i jeśli my go dalej chcemy, to on też chce z nami dalej pracować. To jest dla mnie bardzo pozytywne.

Z jakimi trenerami rozmawiasz? Bierzecie pod uwagę Alexandra Pointnera, który daje do zrozumienia, że byłby zainteresowany?

- Sytuacja jest taka, że faktycznie on sam mówił, że chętnie podjąłby współpracę. Ale słyszałem, że ma propozycję z FIS-u. Może pójdzie w tym kierunku. Walter Hofer powoli odchodzi. Chyba to jest bardziej kierunek dla Pointnera. Ale wiadomo, że bierzemy pod uwagę wielu trenerów i wybierzemy najlepszego. Pod uwagę musimy brać też to, że mamy świetny sztab. Taki, który super pracuje. A taki sztab nie zawsze potrzebuje wielkiego przywódcy z nazwiskiem, tylko kogoś, kto to po prostu poukłada.

Może potrzebuje Adama Małysza?

- Ha, ha. Ja w tym sztabie jestem. Nie muszę być trenerem, i tak dużo rzeczy robię. A przynajmniej mi się wydaje, że robię. Współpracuję z nimi na tyle, na ile mogę, i cieszę się tym, co jest. Cieszy mnie, że koncentruję się nie tylko na kadrze A, ale też na reszcie, żeby cały ten sport pociągnąć.

Rozmawiacie z trenerami, którzy w tym momencie mają pracę w innych reprezentacjach?

- Tak, wszyscy są pozajmowani. I kwestia jest taka, że może będziemy musieli zrobić taki ruch jak ten niemiecki, czyli że albo będziemy musieli kogoś podkupić, albo przekonać do siebie. Na pewno zdecydowanie łatwiej byłoby zabrać kogoś z kadry B. I moja w tym głowa. Stefan też nie był bardzo znany jako trener, gdy przyjechał do nas pracować. Był znany jako trener z kadry B, jako asystent w kadrze A. Ja jestem w tym środowisku i wiem doskonale, jak cały ten system funkcjonuje. Często pierwszy trener daje nazwisko i kieruje pracą, ale całą, ważną robotę wykonuje jego zaplecze.

Ciebie zupełnie nie kusi stanięcie na czele takiego sztabu?

- Ja z naszymi zawodnikami jestem na ty, jesteśmy kolegami, pomagam im, a często potrzebny jest ktoś, to tupnie. Stefan to umie. Bywa, że powie Kamilowi: „Słuchaj, tak to masz zrobić i nic mnie obchodzi”. I Kamil to robi. Zresztą, Kamil mówi, że czasem jest między nimi taki dystans, że nawet się Stefana boi. A czasem Stefan jest kolegą. Na tym polega bycie dobrym trenerem.

Ty nie umiałbyś tupnąć?

- Na pewno bym umiał tupnąć, ale nie wiem czy oni by się przejęli, czy to by w pełni zadziałało. Miałem taką sytuację, że moim trenerem był Łukasz Kruczek. Nie działało, bo za bardzo podchodziło się do sprawy sentymentalnie, koleżeńsko. Zawodnikowi nie wolno za często dawać wyboru, pytać „co myślisz?”, bo zawodnik często błądzi, nie wie co i jak zrobić. Dlatego potrzebuje trenera, który przyjdzie i konkretnie powie: „To i to masz zrobić”. Taki był Hannu Lepistoe. Przychodziłem na trening, mówiłem: „Hannu, nie dam rady, tak mnie nogi bolą, że nie zrobię tego odbicia”. „Dasz radę” – mówił. „Nie dam rady” – powtarzałem, a on tylko kazał: „Jedź”. Wiele razy było tak, że kazał skakać płotki. Pierwszy, drugi pokonywałem ledwo, na trzecim, czwartym, piątym nogi przestawały boleć. Dobry trener potrafi i zmotywować, i postawić na swoim. Musi być dystans między trenerem a zawodnikiem, a jednocześnie trener musi być psychologiem, musi umieć wytłumaczyć zawodnikowi różne rzeczy. No i musi też umieć tupnąć.

Wróćmy do Doleżala – myślisz, że miałby autorytet u naszych skoczków?

- Myślę, że Grzesiek Sobczyk i „Dodo” mają bardzo duży autorytet wśród zawodników. I wiem doskonale, że oni fantastycznie wykonują robotę. Sztab jest bardzo zgrany, nie boi się wyzwań, potrafi wszystko świetnie prowadzić. Jak nie ma zgrupowania czy zawodów, to Stefan jest w domu i to głównie oni wykonują pracę. Ja bym się nie bał, co dalej zrobimy, jeśli zostaniemy bez Stefana. Oczywiście musimy działać tak, żeby mieć do wyboru jak najlepszych trenerów, ale też nie bałbym się, gdyby to Doleżal i Sobczyk mieli kadrę prowadzić. Naprawdę się tego nie boję.

Skoro sytuacja jest taka, że Horngacher jest dla Was cały czas pierwszym wyborem, to jak rozmawiasz z innymi trenerami? Pytasz ich czy w razie czego chcieliby pracować z naszą kadrą?

- Wszyscy wiedzą jak jest.

Nie obrażają się?

- Nie. Wszyscy wiedzą, że dostał propozycję i każdy się go pyta co zrobi. Każdy też przychodzi do mnie i pyta: „No i co, w końcu podjął jakąś decyzję? Bo widać, że cały czas myśli”. „No, to wiecie tyle co ja” – odpowiadam.

Jako dyrektor Polskiego Związku Narciarskiego jesteś zadowolony z mistrzostw świata?

- Z końcówki bardzo. Po piątkowych medalach w sobotę mieliśmy szóste miejsce w mikście w skokach i jeszcze ósme miejsce drużyny w kombinacji norweskiej. Chłopaki mają stypendium, a to było dla nich – za przeproszeniem – cholernie ważne. Ich już trudno było zmotywować. Szukaliśmy im sponsorów, oni w większości mają już swoje rodziny, w takiej sytuacji pracować bez pieniędzy jest bardzo ciężko. Mam nadzieję, że teraz będą jeszcze mocniej pracować. Zobaczyli, że się da, że za dobrze wykonaną robotę przychodzi wynagrodzenie. Dla dziewczyn ze skoków pieniądze to też bardzo fajna sprawa. Są jeszcze bardzo młode, a już otwiera im się lepsza perspektywa.

Pomyślałbyś kiedyś, że Dawid Kubacki zostanie mistrzem świata?

- Pomyślałbym. Naprawdę. On mi trochę przypomina Masahiko Haradę. Ale Dawid potrafi lepiej latać. Harada miał potężne odbicie, wyskakiwał bardzo wysoko, skakał tym odbiciem. A Dawid potrafi lecieć. Udowodnił to na mamutach. Wszyscy mówili, że Kubacki odbija się dobrze, ale nie umie lecieć. Teraz już tak nie mówią. Dawid jest bardzo specyficznym człowiekiem. Ma swoje fajne hobby, wie czego chce, zawsze ma swoje zdanie, potrafi świetnie dużo rzeczy analizować. Często przychodzi z gotową propozycją, z czymś, co przemyślał. „Tak i tak ja to czuję” – mówi. Wielu ludzi może mu tego pozazdrościć. I jeszcze potężnej wiedzy. To, co on robi z szybownictwem, z modelami, z dronami i helikopterami, którymi steruje, bardzo mu pomaga. To mu pozwala się wyciszyć. A jednocześnie to jest cały czas związane z lataniem. Dawid lata na skoczni, lata w szybowcu, steruje czymś, co lata. To są bardzo pozytywne objawy.

A skokami zaczął się interesować? Przez moment mieliśmy wrażenie, że nie bardzo wie, kto to jest Martin Schmitt, gdy opowiadaliśmy, że Niemiec wskazuje go jako faworyta. A wiemy, że kiedyś nie poznawał kolegów z listy startowej.

- Myślę, że kiedyś nie wiedział kto to, ale teraz już wie, ha, ha.

Jak Wam minął czas po piątkowym, szalonym konkursie? Dało się zasnąć?

- Oczywiście, że się dało. Wróciliśmy późno, bo była konferencja, a później jeszcze mieliśmy kontrolę antydopingową. W hotelu wypiliśmy szampana, było parę krótkich przemów, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. My, jako sztab, wypiliśmy jeszcze po piwku. I tyle, bo w sobotę mieliśmy kolejny konkurs, mieszany. Poza tym wszyscy w sobotę wracaliśmy do Polski. Przed nami Raw Air, później Planica, sezon trwa i jest ciężki. A każdy jeszcze chce pobyć chociaż chwilę w domu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.