Skoki narciarskie. "Matti Nykaenen latał jak Superman. Ale nie był Supermanem"

- Jak się wkurzył, to wywracał stoliki i rzucał kuflami. Raz to widziałem - mówi Jan Kowal, wspominając Mattiego Nykaenena. Fiński mistrz skoków zmarł w poniedziałek, w wieku 55 lat. Jak to się stało, że 30 lat temu Nykaenen latał we własnej lidze, mimo że bardziej niż skocznie przyciągały go dyskoteki, a między zwycięstwami wywoływał skandale?
Zobacz wideo

Łukasz Jachimiak: Matti Nykaenen nie żyje - w wieku 55 lat odszedł jeden z najlepszych skoczków w historii czy po prostu najlepszy?

Jan Kowal: Że jeden z najlepszych, to nikt nie ma wątpliwości. A czy Fin historycznie jest numerem jeden? W czasach gdy skakałem na pewno nim był. Wtedy Finowie strasznie wyprzedzali wszystkie inne nacje pod względem wiedzy o skokach. Znali się na biomechanice, aerodynamice, fizjologii. Oni trenowali całkiem inaczej niż reszta. Już wówczas mocno współpracowali z naukowcami, z uniwersytetami. I później przez lata było to kontynuowane. Adam Małysz współpracował z tym samym fińskim biomechanikiem, z którym wcześniej pracował Nykaenen. Znam człowieka, w swoich sztabach przez lata miał go zawsze Hannu Lepistoe. Z czasem Finowie zaczęli się dzielić wiedzą. Przestali robić tajemnicę ze swoich metod, dawali wykłady, opowiadali o wszystkim na komisjach FIS-u, ich trenerzy zaczęli pracować z innymi reprezentacjami, np. Lepistoe odszedł do Włoch, a później furorę w różnych reprezentacjach robił Mika Kojonkoski. Ale przez większość czasu świetności Nykaenena Finowie chowali swoje pomysły przed światem. Co oczywiście nie zmienia faktu, że Nykaenen to był wielki zawodnik.

Ciekawe na ile dzięki funkcjonowaniu w świetnie działającym systemie, o którym Pan opowiada. Jego przecież trudno było okiełznać.

- Było tak, że jeśli w miarę utrzymywali go w ryzach latem i on się normalnie przygotowywał do sezonu, to później zimą wygrywał jak chciał, o trzy-cztery klasy był lepszy od reszty. A jeśli dużo balował, to i tak nie wypadał z „dziesiątki”, a bywało, że wskakiwał do „trójki” czy nawet coś wygrał.

Generalnie nie bardzo przejmował się tym, jak jego karierę projektowali trenerzy i naukowcy?

- Możemy wymienić dwóch wielkich mistrzów z przeciwnych biegunów. Na jednym będzie Adam Małysz, na drugim Matti Nykaenen. Adam zawsze świetnie pracował. Po nim podobną drogę obrali Simon Ammann, Thomas Morgenstern, Gregor Schlierenzauer, Kamil Stoch. To są mistrzowie, którzy dbają o każdy szczegół i kontrolują każdą chwilę. Nykaenen bez tego podejścia wyprzedzał nas wszystkich o kilka poziomów. Ale to nie znaczy, że był aż tak utalentowany. Tak, talent miał wyjątkowy. Ale też otoczony był takimi fachowcami, jakich nie mieli skoczkowie z innych krajów. Współcześnie w skokach jest kilka bardzo mocnych nacji działających na tym samym poziomie organizacyjnym. Nykaenenowi tak łatwo przychodziło wygrywanie również dlatego, że nawet jeśli nie dbał o siebie i o wszystkie sprawy, które pomagały zwyciężać, to inni dbali o to za niego.

Zna Pan innego tak trudnego skoczka dla własnego sztabu?

- Pamiętam mnóstwo zawieszeń, jakie na niego nakładali Finowie. Ale zawsze z trzech miesięcy kary robiły się dwa tygodnie, a jak bardzo podpadł i ogłoszono, że dostał zakaz startów na dwa lata, to wracał za miesiąc. Odwieszali go, bo wiedzieli, że nikt inny nie ma aż takiego talentu i chociaż się z nim męczą, to żaden inny Fin tak dobrze nie wykorzysta pracy ekipy jak Nykaenen.

Często widział Pan Nykaenena pijanego?

- Zdarzało się. To był duży problem praktycznie wszystkich Finów. U nich skakało i używało wielu młodych, zdolnych zawodników. Nie tylko Nykaenen.

Ale chyba nie można powiedzieć, że Nykaenen był rozrywkowy tylko umiarkowanie, a jego wybryki stały się głośne, bo był najlepszy i na niego szczególnie zwracano uwagę?

- Nie, on przebijał wszystkich.

Widział go Pan „w akcji”?

- Jak się wkurzył, to wywracał stoliki. Raz to widziałem.

Przedstawi Pan okoliczności?

- Nasi prezesi, którzy już nie żyją, uważali, że na bankiet po zawodach powinni iść wszyscy – i oni, i trenerzy, i zawodnicy. Zresztą, tak było przyjęte nie tylko u nas. Teraz na bankiety to chodzą praktycznie tylko przedstawiciele sztabu. Na jednym takim bankiecie kilku skoczków wypiło za dużo, ale Matti tyle, że wywracał stoliki i rzucał kuflami.

Trafił kogoś?

- Nie, strasznej awantury nie zrobił, bo on był słabiutki. Szczupły, wątły. To właśnie Finowie nakreślili sylwetkę skoczka, która obowiązuje do dzisiaj. Wcześniej skoczek to był atleta – sportowiec dobrze zbudowany. Tacy byli Niemcy, Czesi. A Finowie wyliczyli sobie, że trzeba mieć dynamikę w nogach, ale ciało lekkie, żeby mogło szybować.

Ten wątły Nykaenen chyba nie miał mocniejszej głowy niż Polacy i Rosjanie?

- Wchodziłem do kadry akurat w takim okresie, że u nas już mocno się wszystko zmieniało. Świętej pamięci Staszek Bobak już skończył skakać, a jako najstarszy został z nami Piotrek Fijas. I Piotrek sam doświadczył zmian. Wielu rzeczy nam brakowało - nie mieliśmy pieniędzy, nie mieliśmy możliwości porządnego przygotowania się do sezonu, ale świętej pamięci trener Lech Nadarkiewicz nas uświadamiał, zaczęliśmy dbać o dietę, czytaliśmy o swoich ciałach, uczyliśmy się, jak o siebie dbać. Trener prowadził nas drogą, którą powinni iść profesjonaliści, udawało mu się załatwiać różne testy, badania. Dbaliśmy o siebie jak wyczynowi sportowcy. Wszyscy, ze Zbyszkiem Klimowskim, z Bogdanem Papierzem, z Piotrkiem Fijasem mieliśmy świadomość, że głowy musimy mieć mocne, ale nie po to, żeby chodzić tam, gdzie chodził Nykaenen, tylko żeby wytrzymać to, że wyników nie mamy takich, jakie byśmy chcieli mieć, i żeby mimo wszystkich trudności cały czas się starać podnosić swój poziom.

Trochę a propos skojarzył mi się Eddie Edwards. Startował Pan na igrzyskach w Calgary w 1988 roku, na których Nykaenen wygrał wszystko, ale Brytyjczyk, który zajął ostatnie miejsca chyba go przyćmił?

- Eddie Edwards oczarował widzów, ale my, skoczkowie, byliśmy zbulwersowani. Eddie był bardzo w porządku, starał się z każdym porozmawiać, nawiązywał kontakt. Ale to co zrobiły media, bardzo zawodników bolało. Nie tylko Nykaenena. Myśmy się trzymali z Czechami, a oni zdobyli indywidualnie dwa medale – Pavel Ploc srebro i Jiri Malec brąz. Obaj byli zbulwersowani tym, że facet, który parodiował skoki zgarnął dzięki nim wielką kasę, a ci, którzy wywalczyli medale wracali do domu praktycznie tylko z tymi medalami, bez pieniędzy.

Jest Pan przekonany, że Edwards dzięki Calgary wzbogacił się bardziej niż Nykaenen?

- Oczywiście. Podpisał umowy na sprzedaż swojego wizerunku i zaczęła się produkcja jego gadżetów. To było szaleństwo. Wyjeżdżał z igrzysk z takimi kontraktami, które gwarantowały mu wielką promocję, stworzenie z niego legendy. Wtedy się okazało, że nieudacznik może stać się większy od mistrza.

Edwardsowi trzeba oddać to, co Pan zauważył – że był miły, kontaktowy. Ludzie pokochali go za to i jeszcze za to, że miał siłę, by gonić wielkie marzenie. Nykaenena chyba nie mieli za co kochać poza skocznią?

- To prawda, że zawsze był zamknięty. Nie był niemiły. Zawsze powiedział „cześć”. Ale porozumiewał się tylko w swoim języku, nie znał ani angielskiego, ani niemieckiego, więc kontakt z nim był mocno ograniczony.

„Cześć” zaczął Panu mówić po mistrzostwach świata w lotach w Tauplitz w 1986 roku? Jak to się stało, że Pan po pierwszym dniu był czwarty, a on dziewiąty?

- Nie byłem aż na tyle przygotowany, żeby walczyć o medal, ale pierwszego dnia poniosła mnie brawura, bo to było coś więcej niż odwaga. Było dużo groźnych upadków. U Ulfa Findeisena na ileś sekund zatrzymała się czynność serca, Rolf Age Berg się rozbił tak mocno, że już nigdy nie wrócił na skocznie. Było w sumie kilka bardzo ostrych wypadków, a na mnie to nie robiło wrażenia. Młody człowiek był, dziwnie myślał. Szczerze mówiąc oceniam wszystko tak, że ja robiłem swoje, a inni byli wystraszeni i skakali zachowawczo. Dlatego byłem czwarty. Następnego dnia pogoda była już lepsza, minęło też trochę czasu od wypadków i wszyscy się ogarnęli. Dlatego tego dnia miałem bodajże 17. wynik. W sumie dało to 12. miejsce.

A Nykaenen drugie dnia rządził, dzięki czemu awansował na trzecie miejsce i zdobył brązowy medal?

- Tak. Natomiast Piotrek Fijas miał drugiego dnia czwarty wynik [w sumie zajął 10. pozycję]. I wtedy myśmy się śmiali, że jury powinno zsumować nasze punkty – moje z pierwszego dnia i jego z drugiego dnia – dzięki czemu razem byśmy mieli brązowy medal. Pokonalibyśmy Nykaenena!

Naprawdę nie uważa Pan, że to Fin jest skoczkiem wszech czasów?

- Dla mnie największe wzory to Adam i Kamil. Teraz trzeba się oddać sportowi tak, jak sobie kiedyś nikt nie wyobrażał. Trzeba być skoncentrowanym na sporcie przez 24 godziny na dobę. Trzeba ciągle kontrolować swoje ciało, pilnować treningu i tego, żeby się nie przetrenować, dbać o to, żeby samopoczucie było optymalne. Ciągle trzeba coś korygować, ulepszać. To jest niesamowity wysiłek. Nykaenen raczej wysiłku nie podejmował. On nie był Supermanem. Latał pięknie, ale nie odmawiał sobie niczego. A Adam czy Kamil przez lata to robili. Adam zapoczątkował to na poziomie perfekcji. On wyniósł skoki na najwyższy poziom, do niego musiał równać świat. No i dla naszego sportu jest szczególnie ważny, bo wyskoczył z niczego. Niesamowicie silny musiał być, żeby wytrzymać to, że nie mieliśmy medalu zimowych igrzysk przez 30 lat, a on musiał te medale zdobyć. Adam miał niesamowitą psychikę. Przeszedł strasznie trudną drogę i pokazał, że Polak może wygrywać. Przez lata komuny, biedy myśmy stracili wiarę w siebie. Adam ją przywrócił. Nastoletni Kamil Stoch, Piotrek Żyła, Dawid Kubacki czy Maciek Kot mogli już marzyć, że kiedyś będą najlepsi. Adam jako dziecko miał trudniej tak marzyć. Ale poza Adamem i Kamilem mam też innych swoich faworytów. Wspaniały jest Noriaki Kasai. To jest fenomen. Nikt nigdy nie utrzymywał się na światowym poziomie przez tyle lat, co on. Dla mnie to większy skoczek od Nykaenena. To jest wzór.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.