Do mistrzostw świata w Seefeld został miesiąc. Gdyby nie fantastyczny Ryoyu Kobayashi, polscy skoczkowie w dwa miesiące trwającego sezonu wyskakaliby kilka pucharowych zwycięstw i kilka dubletów, a w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata zajmowaliby pierwsze trzy miejsca. W takich okolicznościach liczylibyśmy, że w Austrii wyskaczą więcej niż po jednym medalu w każdym konkursie. Ale i wobec popisów młodego Japończyka podopieczni Stefana Horngachera nie są bezradni. Owszem, Kobayashi rządzi, wygrał dziewięć z 13 indywidualnych startów, ale liczby Polaków też imponują. Za nami 14 konkursów i 15 polskich miejsc na podium. Jedyną „drużynówkę” wygraliśmy, a indywidualnie po pięć razy w Top 3 byli Piotr Żyła i Kamil Stoch, natomiast czterokrotnie zrobił to Dawid Kubacki. Jego wyniki doceniać trzeba może najbardziej. W niedzielę w Predazzo wygrał po raz pierwszy w karierze. Przerwał serię sześciu zwycięstw Kobayashiego. A nasz cały zespół we Włoszech odleciał rywalom tak, jak liczyliśmy, że zrobi to w Zakopanem.
Jeśli na Wielkiej Krokwi miał przyjść przełom, jeśli to od zawodów u siebie mieliśmy sezon bardzo dobry przemienić w sezon świetny, to moment takiej przemiany chyba przyszedł już tydzień wcześniej. I teraz trzeba się bardzo postarać, żeby niczego nie zgubić.
W tłumie 25 tysięcy kibiców pod skocznią i pewnie jeszcze 25 tysięcy ludzi obserwujących zawody poza obiektem, a przede wszystkim w tłumie dziennikarzy chcących śledzić każdy ruch Stocha, Kubackiego, Żyły i ich kolegów, trzeba być czujnym.
Rok temu Zakopane organizowało Puchar Świata na dwa tygodnie przed igrzyskami olimpijskimi w Pjongczangu. Horngacher bał się wszystkiego, skoczkom kazał, by witali się z ludźmi poprzez stuknięcie łokciem, zabronił podawać rękę. Austriak wychodził z siebie, widząc, jak wielu dziennikarzy przyjechało na konferencję przed zawodami.
- Mediów nie udało się wtedy odsunąć na tyle, żebyśmy rozmawiali dopiero po konkursie. Naciski były na tyle duże, że trzeba było konferencję zorganizować jeszcze przed zawodami – wspomina Kubacki.
Teraz naciski też były duże. - Rozmowy będą się toczyły między Stefanem [Horngacherem] i Adamem [Małyszem], który to wszystko nadzoruje. Ale sądzę, że konferencji nie da się uniknąć. Jednak musimy postępować w ten sposób jak piłkarze. Jest konferencja, proszę zadawać pytania, a po konferencji się rozchodzimy, nie ma już podchodzenia na indywidualne rozmowy. Chłopcy narzekają, że niestety przychodzi bardzo dużo osób i po „dziesiąt” razy trzeba mówić jedno i to samo. To jest strasznie męczące – tłumaczył w poniedziałek w rozmowie ze Sport.pl asystent Horngachera, Zbigniew Klimowski.
Organizatorzy zawodów jeszcze w czwartek rano nie wiedzieli czy weekend w Zakopanem zacznie się w piątek rano od konferencji z naszą kadrą, czy jednak dopiero w piątek o godzinie 16 od dwóch serii treningowych. Ostatecznie okazało się, że Horngacher postawił na swoim i nie zgodził się na dodatkowe aktywności.
To chyba dobrze. Do zrobienia i tak jest bardzo dużo. Wiadomo, że jesteśmy w zaawansowanej fazie testowania i wybierania sprzętu na mistrzostwa świata. Pod koniec Turnieju Czterech Skoczni Horngacher załatwił ten materiał, z którego kombinezony mają Kobayashi i większość rywali ze światowej czołówki.
Michal Dolezal i Klimowski nie przestają szyć nowych strojów. Podobno nie tylko czarnych – Klimowski zapowiada, że coś nowego przygotowaliśmy już na Zakopane.
Jeszcze ważniejsze od szukania przewag w nowinkach sprzętowych jest szukanie formy. Przez większość tej zimy dobrze skacze pół kadry A, a trzech kolejnych zawodników spisuje się słabo. Dotyczy to w mniejszym stopniu Jakuba Wolnego, ale już w dużym – Macieja Kota i Stefana Huli. Jednak w ostatnim konkursie w Predazzo zapunktowała cała „szóstka”. Utrzymanie tego trendu i znalezienie czwartego, pewnego zawodnika do „drużynówki” to cel na Zakopane równie istotny, co walka Kubackiego o kolejne, a Stocha o pierwsze w sezonie zwycięstwo.
Zwycięstwa – i w sobotnim konkursie drużynowym, i w niedzielnych zawodach indywidualnych – musi być celem polskich skoczków. Zakopane to nasze miejsce. Oczywiście to konkursy trudne, ze szczególną presją. Ale Adam Małysz i Kamil Stoch zawsze podkreślają, że ta presja uskrzydla, że na Wielkiej Krokwi lata się najlepiej.
Małysz i Stoch wiedzą, co mówią, bo wygrali na Wielkiej Krokwi po cztery razy. Małysz stał na podium w Zakopanem aż osiem razy, Stoch – pięć. Nie ma drugiego takiego miejsca w Pucharze Świata, w którym to my wygrywalibyśmy najczęściej – w sumie polscy skoczkowie odnieśli tu 11 zwycięstw: poza Małyszem i Stochem zwyciężali jeszcze Stanisław Bobak i Piotr Fijas oraz drużyna. A teraz na nasze konto liczyć możemy i zwycięstwo Stefana Horngachera. Jeden ze swych dwóch pucharowych triumfów w karierze nasz trener odniósł na Wielkiej Krokwi 20 lat temu – 16 stycznia 1999 roku. Niemal równo pięć lat później – 17 stycznia 2004 roku w Pucharze Świata zadebiutował Stoch, a dokładnie 10 lat po zwycięstwie Horngachera – 16 stycznia 2009 roku – debiut zaliczył Kubacki. Oczywiście obaj zaczynali na Wielkiej Krokwi. Takie jubileusze: 20-lecie trenera, 15-lecie wielkiego mistrza i 10-lecie nowego zwycięzcy – w Zakopanem trzeba uczcić.