Turniej Czterech Skoczni. Piotr Żyła: czasem telemark wygląda jak la bamba. W Bischofshofen równie dobrze ja mogę wygrać

- Wiem po sobie, że jak się jest trochę spiętym, to telemark wygląda czasem jak la bamba, a nie jak telemark - mówi Piotr Żyła. Jego zdaniem Richard Freitag za bardzo ryzykował, dlatego upadł w pierwszej serii konkursu w Innsbrucku i odpadł z walki o wygranie 66. TCS-u. A Kamil Stoch, jeśli zwycięży w sobotę w Bischofshofen, powtórzy historyczne osiągnięcie Svena Hannawalda. - Równie dobrze ja mogę wygrać - śmieje się Żyła. W piątek o godz. 17 kwalifikacje. Relacja na żywo w Sport.pl

Łukasz Jachimiak: Kamil Stoch znów wygrał, a Richard Freitag upadł w pierwszej serii i już odpadł z walki z liderem Turnieju Czterech Skoczni. W Innsbrucku było nerwowo, również ze względu na pretensje do jury. Jak Ty to wszystko oceniasz?

Piotr Żyła: Richard walczył o to, żeby oddać jak najlepszy i jak najdłuższy skok. Walczył o zwycięstwo. To jedyny zawodnik, który był w stanie powalczyć z Kamilem. Na pewno wiedział o tym, dlatego emocji w tym skoku było więcej i stało się jak się stało.

Freitag do końca walczył o odległość, chyba stąd wziął się jego błąd przy późnym lądowaniu. Ty to chyba rozumiesz, bo zawsze podkreślasz, że dla Ciebie najważniejsze są metry?

- He, he, na pewno walczę o odległość! I potem mam problemy z lądowaniem. Wiem po sobie, że jak się jest trochę spiętym, to telemark wygląda czasem jak la bamba, a nie jak telemark. Tak to czasem bywa w skokach. Pracuję nad tym, żeby ładnie lądować, ale jak jestem spięty, to różnie wychodzi.

Po upadku rywala spięty musi być ten zawodnik, który zaraz skacze. Bo Wy tam na górze wiecie, że stało się coś złego, prawda?

- Jak się jest na górze skoczni, to się słyszy, że na dole wydarzył się wypadek. Jest dłuższa przerwa, więc też stąd wiadomo, że coś się stało. I trzeba sobie z tym poradzić, iść, skoczyć i nie myśleć o tym. Kamil sobie z tym znakomicie poradził, To co tutaj zrobił, to kosmos.

Mimo że jechał z obniżonej belki, to lądował identycznie daleko jak Freitag, na 130. metrze.

- Kamil jest takim zawodnikiem, że on zawsze dobrze ląduje dalekie skoki, takie grubo powyżej 130 metrów. Myślę, że on jest teraz klasę wyżej od reszty.

Myślisz, że już może być pewny wygrania turnieju? Ma aż 64,5 pkt przewagi nad Andreasem Wellingerem, który jest drugi.

- Nie będę mówił, że turniej już się skończył. Na pewno byłbym szczęśliwy, gdyby Kamil jeszcze powiększył swoją przewagę i miał to, co Sven w 2002 roku. Życzę mu tego z całego serca, ale o wynikach się po prostu nie mówi. Nie ma co rozdawać medali i nagród przed zawodami, bo równie dobrze w Bischofshofen ja mogę wygrać, he, he, he!

Pomagacie Kamilowi uciekać od myślenia o turnieju?

- Normalnie do tego podchodzimy - wieczorami są partyjki w karty, akurat teraz mnie i Maćka Kamil z Stefanikiem golą. Ale w Bischofshofen chcemy się odkuć!

Hannawald oferował piwo każdemu, kto wygra z Kamilem, to może Wy zaproponujcie jemu na ewentualne pocieszenie, jeśli nie będzie już jedynym?

- Kurde! I dopiero teraz mi to mówicie?! Ja pierdzielę! Zasmuciliście mnie! Gdybym wiedział wcześniej…

Jesteś w lepszym humorze niż po ostatnich konkursach. Dlaczego?

- Porozmawiałem sobie trochę z trenerem i to pomogło się trochę odbudować. Po dwóch kroczkach do tyłu w Innsbrucku był kroczek naprzód. I walczymy dalej, sezon trwa.

Podłamało Cię, że w Oberstdorfie z dziewiątego miejsca po pierwszej serii spadłeś na 25.?

- Nie było to wesołe i szczęśliwe. Chciało się walczyć, a nie wyszło.

Miałeś tam chyba pecha do pogody?

- Nie, nie.

Z przeliczników tak wynikało.

- Może tak, ale po prostu miałem gorszy skok. I później ciężko mi się było po tym pozbierać. Ale to było i nie wróci więcej!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.