Skoki. Wąsowicz: inwestujemy, bo chcemy wygrywać

W ubiegłym roku na wniosek Stefana Horngachera Polski Związek Narciarski kupił platformy dynamometryczne i kamery instalowane w torach najazdowych. Teraz federacja znów wydała kilkaset tysięcy złotych na nowy sprzęt. - Zrobiliśmy chyba ostatni krok do pełnego profesjonalizmu w przygotowaniach - mówi nam wiceprezes PZN Andrzej Wąsowicz. Pierwsze zawody zimy 2017/2018 już 18 listopada w Wiśle.

We wtorek w Klingenthal zakończył się cykl Letniej Grand Prix. Na igelicie dominował Dawid Kubacki, który wystartował w pięciu z dziewięciu konkursów i wygrał wszystkie, stając się dzięki temu zwycięzcą klasyfikacji generalnej. Na czwartym miejscu w „generalce” uplasował się Maciej Kot, ósmy był Piotr Żyła, a 10. pozycję zajął Stefan Hula. W sumie punkty zdobyło 11 Polaków, a nasz zespół, choć kilka razy startował bez największych gwiazd, zdecydowanie wygrał klasyfikację Pucharu Narodów (wywalczyliśmy 1807 punktów – o 577 więcej do Norwegów i o 650 więcej od Słoweńców). Jak interpretować te wyniki w kontekście zbliżającej się zimy? Jak nasi skoczkowie szykują się do sezonu z zaplanowanymi na luty igrzyskami olimpijskimi w Pjongczangu? Jak idą przygotowania Wisły do rozpoczęcia sezonu? O tym rozmawiamy z wiceprezesem PZN-u, Andrzejem Wąsowiczem.

Łukasz Jachimiak: Półtora roku temu zatrudniliście Stefana Horngachera i od razu wydaliście kilkaset tysięcy złotych na platformy dynamometryczne i przenośne kamery instalowane w torach najazdowych. Wiosną, podsumowując w Planicy udany sezon, trener mówił nam, że konieczne będą dalsze inwestycje. Co kupiliście tym razem?

- Zakupiliśmy aparat do badania tkanki tłuszczowej i zatrudniliśmy panią, która ten sprzęt obsługuje. Trening techniczny jest ważny, ale chcemy się jeszcze dodatkowo wspierać nowoczesnymi metodami. W skokach zawodnicy muszą się odpowiednio odżywiać. Ta maszyna prawdę powie, pokaże czy ktoś sobie za dużo nie pofolgował. Jej zakup to był chyba ostatni krok do pełnego profesjonalizmu w przygotowaniach. To urządzenie bada tkankę tłuszczową i jeszcze kilkanaście innych elementów, których monitorowanie pomaga ustawić trening, dobrać obciążenia, wszystko zaplanować.

To drogi sprzęt?

- Bardzo, kosztował 40 tysięcy euro.

Trzeba było go kupić tylko dlatego, że chcemy wykorzystywać tzw. zyski marginalne, czyli zbierać korzyści ze wszystkiego, z czego się da, czy może jednak były jakieś problemy z podjadającymi zawodnikami?

- Wszyscy próbują coś nowego wprowadzić, na czymś zyskać. My pierwsi zaczęliśmy stosować kamery do obserwacji zawodnika na dojeździe do progu, pierwsi przyglądaliśmy się czy skoczek jest prawidłowo ustawiony, jak jadą jego narty. A teraz dopiero co byli u mnie, w Wiśle, Słoweńcy, i widziałem, że poszli jeszcze dalej, filmują nawet na leżąco spod progu, a później i takie nagranie analizują, czegoś szukając. Każdy coś robi, żeby tylko zaskoczyć. W kwestii sprzętowej już wszyscy są równi, dysponują np. najlepszymi nartami, ale i tak się chowają. Ostatnio przyjechał do mnie Franz Neulaendtner, szef Fischera [szef sekcji skoków tej firmy]. Był akurat wtedy, kiedy trenowali tu Słoweńcy. Przywiózł narty dla Kamila Stocha. Zdeponował je u mnie. Oczywiście zaplombowane, by nikt ich nie mógł zobaczyć. Tak się teraz dzieje. A że mamy rok olimpijski, to tajemnic jest jeszcze więcej.

Z kombinezonami mamy taki sam spokój jak w ubiegłym sezonie? Są już poszyte albo już są wybrane materiały na sezon?

- Nie ma absolutnie żadnej nerwowości, wszystko jest zaplanowane. Na inaugurację Pucharu Świata wszyscy nasi zawodnicy będą mieli nowe kombinezony. Idziemy w tę stronę, żeby one były coraz lepsze. Oczywiście już niewiele da się poprawić, bo strój musi spełniać normy opisane w regulaminie. Ale stawiamy na najlepsze rozwiązania, nie oszczędzamy. Po jednym sezonie używania kombinezon się już nie nadaje. Tak jest na tym najwyższym poziomie. Jak się chce wygrywać, trzeba inwestować.

Ile konkretnie Polski Związek Narciarski wydaje na kombinezony dla zawodników na jeden sezon?

- Od przyjścia Horngachera stosujemy nową zasadę. Mianowicie przydzielamy pulę środków na poszczególne kadry.

Czyli każda kadra ma swój budżet i z niego płaci np. za kombinezony?

- Tak to wygląda. Staramy się trenerów głównych czynić odpowiedzialnymi za realizację wszystkiego. Ale oczywiście też pomagamy. Jak braknie, bo np. nie ma pogody i trzeba jeździć, szukać lepszych warunków treningu, to mamy rezerwę, z której dodajemy. Ale staramy się, żeby grupy gospodarzyły w ramach tego, co mają. To są duże pieniądze.

Jakie konkretnie?

- Dla kadry A grubo ponad milion złotych.

Mówi Pan o poprzednim sezonie czy o tym nadchodzącym, olimpijskim?

- Rozliczamy te środki rok do roku, czyli koniec trwającego okresu nastąpi 31 grudnia, a nowy zacznie się 1 stycznia. Niestety, nie możemy iść zgodnie z sezonami, choć tak byłoby łatwiej.

Rok temu po udanych startach Polaków w Letniej Grand Prix mówiliśmy, że prawdziwy debiut Horngachera i jego grupy nastąpi zimą i na Puchar Świata czekaliśmy z nadziejami, ale chyba nie aż takimi jak teraz. Po letnim cyklu zakończonym zwycięstwem Dawida Kubackiego i obecnością aż czterech Polaków w czołowej „10” klasyfikacji generalnej są pewnie tacy, którzy boją się, że zespół skacze aż za dobrze. Wy się nie boicie, że zamiast spokojnie iść w górę trener i zawodnicy będą teraz musieli walczyć o utrzymanie formy?

- Najczęściej rozmawiam z Adamem Małyszem, który jest bardzo blisko grupy i jest największym fachowcem. Ale też dyskutujemy z prezesem Apoloniuszem Tajnerem, razem oglądaliśmy choćby wtorkowy finał w Klingenthal. Czy się martwimy? Ani trochę. Proszę zauważyć, że zawody kończące Grand Prix były udane tak naprawdę tylko dla jednego z naszych zawodników, oczywiście dla Dawida Kubackiego [on wygrał, siódmy był Kamil Stoch, 11. miejsce zajął Maciej Kot, 13. – Stefan Hula, 16. – Klemens Murańka, 22. – Jakub Wolny, a Piotr Żyła uplasował się na 37. pozycji]. Forma powinna być teraz lekko wyhamowana. Bardzo lekko. I z czasem do gry o najwyższe stawki wejdą Kamil i Piotrek, który w Klingenthal miał pecha do pogody. Wszystko jest pod kontrolą, grupa naprawdę doskonale wie, co robi. I teraz ma tylko jedną prośbę do mnie – żeby już na początku listopada mogli skakać w Wiśle na śniegu. Mieliby wtedy ten handicap, żeby przyzwyczailiby się do nowych torów, oswoiliby się ze śniegiem i nie jeździliby na północ Europy, co jest i kosztowne, i męczące. Wierzę, że tyle im wystarczy do szczęścia, bo bardzo ufam planom Horngachera. Jestem przekonany, że na sezon olimpijski możemy czekać z bardzo dużym optymizmem.

Prośbę skoczków i sztabu spełni Pan bez trudu? Wiem, że już produkujecie w Wiśle śnieg.

- Tak, pracujemy, bo lubię wszystko mieć pozapinane dużo wcześniej. Przeszkadza nam deszcz, ale i tak się nie martwimy. Do końca tygodnia będą gotowe trybuny, lada dzień przyjadą Słoweńcy zamontować systemy mrożenia w torach lodowych, powstaną też nowe światła na najeździe. Wszystko będzie zrobione do 13 października. Poza śniegiem. Teraz realizujemy pierwszy z trzech wariantów, czyli robimy śnieg jedną maszyną. Na 15 października jesteśmy umówieni z szefostwem firmy Supersnow i podejmiemy decyzję, co dalej. Chociaż już teraz wiem, że trzeba będzie sprowadzić drugą maszynę. We wtorek dotarły też do mnie najnowocześniejsze armaty, które już przy temperaturze wynoszącej 0 stopni mogą sypać mokry śnieg. Liczę też, że przyroda nam trochę pomoże – gdybyśmy mieli ze dwie mroźne noce, to szybciej by nam poszło. A chcemy zrobić śniegu więcej, żeby nie było jakichś sensacji.

Jeśli pogoda nie pomoże, to zwiększy się koszt przygotowania skoczni, ale nie ma ryzyka, że się tego nie uda zrobić?

- Wykluczamy to, za dużo już jest zainwestowane i za dużo pracy włożyliśmy, żeby się coś nie odbyło.

Ile kosztuje produkcja śniegu?

- Wycena firmy na wyprodukowanie śniegu i rozprowadzenie go po rozbiegu jest na 350 tysięcy złotych. Nad produkcją już pracujemy, późniejsze rozprowadzenie to już nie będzie problem. Trzynastego października przyjeżdża do nas dwóch przedstawicieli FIS-u, panowie Sepp Gratzer i Horst Nilgen, będziemy omawiać sprawę transmisji. Oni mają jakieś nowe pomysły. A przy okazji zobaczą stan przygotowań.

Co to za nowe pomysły? Widzowie dostaną nowe grafiki czy trzeba się szykować na większe zmiany w oglądaniu konkursów?

- Nie znam szczegółów, ale chcą, żebym na spotkanie poprosił kogoś z Telewizji Polskiej, która będzie realizować transmisję. Potrzebują też jakiegoś pomieszczenia, żeby rozmawiać również z zawodnikami. Kroi się coś nowego, ale co dokładnie, to jeszcze nie wiem.

Oby to nie były zmiany, do których trzeba się długo przyzwyczajać. Sezon olimpijski chyba nie jest najlepszym momentem na takie rzeczy?

- Też tak sądzę. Przyzwyczajamy się do pewnych grafik i nawet ich zmiana może być trudna. Ale myślę, że przy przepisach nic już FIS nie będzie kombinował. Przecież one i tak są mało zrozumiałe dla przeciętnego kibica. Do tych przeliczników trzeba się wdrażać. Niestety. Ale to prawda, że dzięki nim ratuje się takie zawody, które w przeszłości trzeba było albo przeciągać godzinami, albo odwoływać. Teraz wystarczy obniżyć belkę startową i jedziemy dalej, a kiedyś skoczyła większość stawki i nagle się okazywało, że trzeba restartować serię. Ale nie mówmy już o złej pogodzie, mam nadzieję, że ona nam dopisze i będziemy mieli w stu procentach udaną inaugurację sezonu.

Zostało do niej półtora miesiąca, a zdaje się, że już trudno zdobyć bilety?

- To prawda, biletów już nie ma.

Żal, że nie da się wpuścić więcej ludzi, prawda?

- Zdecydowanie tak. Na konkursach będzie po osiem tysięcy ludzi, a ja mam problem, dzwonią do mnie koledzy ze studiów i inni znajomi, myśląc, że coś się da załatwić, a ja każdemu muszę odmawiać. Wszyscy chcą być w Wiśle na inauguracji. Już wiemy, że możemy się spodziewać wizyty głowy państwa. A we wtorek odwiedziła nas część sejmowej komisji sportu i poruszyliśmy temat trybun po lewej stronie.

Czyli w tym miejscu, z którego na ostatnim Pucharze Świata ludzie oglądali zawody nielegalnie, zza reklam?

- Dokładnie tak. Muszę powiedzieć, że jest zrozumienie w tej komisji. Trybuna mogłaby powstawać na 2,5 tysiąca widzów. Jeden z inżynierów zrobił mi już szkic, to miałoby być coś na wzór trybuny na Bergisel w Innsbrucku.

Kamienne półki, miejsca stojące?

- Tak, z poręczami, żeby nikt nie spadł. Widoczność tam jest świetna, a trybuna poprawiłaby też zdecydowanie estetykę skoczni. Trzeba dalej lobbować. Z torami się udało, jest decyzja, że w przyszłym roku powstaną wiatrołapy, trzeba iść dalej. Teraz w ręku trzymam program, który przekazaliśmy w ręce komisji. To są nasze oczekiwania inwestycyjne. PZN walczy też o kompleks skoczni średnich w Zakopanem. To za ważny ośrodek narciarski, żebyśmy o nim zapomnieli.

Szpilka: Zgubiła mnie pycha. Nic tak nie boli i nie kopie jak życie

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.