"Skończyłem ze skokami po dramacie rodzinnym i totalnym dole psychicznym. Nie było dla mnie miejsca"

- Trener wysłał mnie do kliniki w Krakowie. Specjaliści stwierdzili, że mam zrujnowaną psychikę. Zadali mi pytanie: "Pan wybiera karierę czy swoje zdrowie?" Na walkę o powrót nałożyła się śmierć mamy. Dramat rodzinny i totalny dół psychiczny spowodowały, że kiedy ustalano kadry na nowy sezon, to nie było już w nich dla mnie miejsca. Nikt się ze mną nie spotkał, nie zadzwonił. O wszystkim dowiedziałem się z internetu. Wtedy de facto skończyła się moja przygoda ze skokami - mówi Łukasz Rutkowski. Olimpijczyk z 2010 roku wraca do skoków jako ekspert TVP.

W sobotę w Wiśle pierwsze zawody nowego sezonu Pucharu Świata - o godzinie 16. rozegrany zostanie konkurs drużynowy. W niedzielę o 11.30 konkurs indywidualny, w którym zobaczymy ośmiu Polaków. Relacje na żywo na Sport.pl.

Tak przygotowywana jest skocznia w Wiśle. Zobacz wideo:

Zobacz wideo

Łukasz Jachimiak: Uczysz dzieci skakać na nartach i prowadzisz klub, pracujesz jako asystent posła, a teraz jeszcze zostałeś ekspertem TVP - nie za dużo tych aktywności?

Łukasz Rutkowski: Na pewno będę w studiu TVP w Wiśle, w Zakopanem i w Planicy na mistrzostwach świata. Nie wiem co z Turniejem Czterech Skoczni, tu dużo będzie zależało od tego, jak wypadną zawody moich chłopaków. Telewizja chce, żebym przyjeżdżał też do studia w Warszawie. Najlepiej tydzień w tydzień. Ale tak się nie da, będę musiał wszystko pogodzić. Na pierwszym miejscu jest klub. Bardzo mnie cieszy szkolenie dzieciaków, robię to, co lubię. Chcę za jakiś czas mieć do pomocy trenerów, nadzorować ich pracę, chcę, żeby projekt się rozwijał.

Ilu masz podopiecznych?

- Dziewięciu. Samych chłopaków. Są w wieku od sześciu do 13 lat.

Jak Twój klub działa - w oparciu o pieniądze od sponsorów, czy częściowo od nich, a trochę płacą rodzice?

- Mamy sponsorów, ale ciągle szukam kolejnych. Skoki to drogi sport. Szukam gdzie się da, a nawet niektórzy mnie znajdują. Na przykład firma Biodom ze Słowenii. Jej szef obserwował fanpejdż klubu na Facebooku i uznał, że chce zainwestować w to, co robię.

Ta firma mocno wspiera szkolenie młodych skoczków w swoim kraju?

- Rozmawiałem z jej szefem już wiele razy. Słowenia ma świetne szkolenie dzieci i bardzo dobry kompleks skoczni. Nie rozumiałem, dlaczego człowiek odezwał się akurat do mnie. Powiedział mi: "Łukasz, obserwowałem cię długo i uważam, że klub Rutkow-ski ma duży potencjał". To bardzo miłe. U siebie firma Biodom wspiera jeden klub.

Może jej szef postanowił wybrać sobie po klubie w każdym liczącym się w skokach kraju?

- Nie wiem czy taki ma plan, w każdym razie ja się czuję zaszczycony, że wybrał mój klub.

Wspiera Was finansowo czy w inny sposób, np. płacąc za obozy treningowe w swoim kraju?

- Tak, finansuje nam obozy, jest też sponsorem sprzętu. W tym roku byliśmy w Kranju i w Planicy. Poza tym udało nam się jeszcze pojechać na treningi do Austrii.

Do takiego wyjazdu do Austrii rodzice Twoich skoczków dużo muszą dołożyć?

- Dokładają, ale są zadowoleni, bo nigdy nie muszą wykładać takich pieniędzy, które musieliby wydać normalnie, chcąc wysłać swoje dziecko do innego kraju.

Prywatny klub w polskich skokach poza Tobą ma chyba tylko Kamil Stoch?

- Zgadza się.

Klub Kamila i jego żony działa w innej skali, bo on wszystko napędza, wciąż skacząc na najwyższym, światowym poziomie?

- Oczywiście, to ma duże znaczenie, Kamila nazwisko przyciąga sponsorów, Ewa w porównaniu ze mną na pewno może przebierać w ofertach. Mnie jest trudniej, ale nie narzekam. Jest fajnie i pracuję, żeby było jeszcze lepiej.

Jaki roczny budżet ma Twój klub i jaki budżet dałby Ci swobodę działania?

- Muszę mieć 150 tysięcy złotych, ta kwota już pozwoliłaby mi naprawdę fajnie trenować chłopaków, zapewnić im wszystko, co najlepsze. Bardzo dużo wydajemy na przejazdy na treningi do Szczyrku i do Chochołowa. Dużo kosztują też zgrupowania, drogi jest sprzęt skokowy.

A propos sprzętu - szykując się do pracy w TVP musiałeś nadrabiać zaległości z ostatnich sezonów czy po zakończeniu kariery ciągle śledziłeś wszystko, co robili Stoch i inni Twoi koledzy sprzed lat?

- Żyję skokami, staram się być na bieżąco. Z przyjemnością oglądałem jak po Adamie Małyszu wielki stawał się Kamil i jak po przyjściu Stefana Horngachera wielka stała się cała nasza drużyna. Klasowymi skoczkami stali się Dawid Kubacki, Piotrek Żyła, Maciek Kot, a myślę, że za chwilę w światowej czołówce będzie też Kuba Wolny. Już w zeszłym sezonie prawie do niej wskoczył, bardzo niewiele brakowało. Wiem, że cały czas każdy konkurs Pucharu Świata ogląda kilka milionów Polaków.

Ze Stochem i z Małyszem skakałeś w drużynie m.in. na igrzyskach olimpijskich w Vancouver w 2010 roku. Dlaczego oni są wielcy, a Twoim najlepszym wynikiem pozostało 13. miejsce w lotach na Kulm?

- Trzynasty byłem w sumie trzy razy - najpierw na Kulm, a tydzień później w dwóch konkursach w Sapporo. Oczywiście w Austrii była najmocniejsza obsada, a w Japonii nie, więc wynik z "mamuta" jest cenniejszy. Loty to w ogóle coś pięknego. Ostatnio chłopaków zabrałem na szczyt Letalnicy w Planicy. Oni byli w szoku, jak tam jest wysoko, a ja - przyznam się - po kilku latach od skakania w tamtym miejscu byłem przerażony. Mamy łatwość w krytykowaniu, nie oszczędzamy nikogo, nawet ludzi robiących ekstremalne rzeczy. Proponuję pamiętać, że piłkę lepiej czy gorzej kopać może każdy. Mówię to, nie mając nic do piłkarzy. Do skoków musisz rosnąć, z biegiem lat musisz się uczyć kolejnych rzeczy, musisz opanowywać swój strach. Moje chłopaki mówią "Nie, my się nie boimy", ale ja pamiętam siebie i wiem, umiem poznać, kiedy kogoś zjada strach. Jeden z moich zawodników raz się odważył skoczyć, wyszło fajnie, a później kilka miesięcy minęło, zanim się przełamał.

Mówisz o strachu, ale chyba nie powiesz mi, że w będąc w wieku 22 lat Ty się wystraszyłeś i to w momencie, w którym zdawałeś się doganiać światową czołówkę? Przecież to nie przez strach 13. miejsca z Kulm i Sapporo były jednymi z Twoich ostatnich występów w Pucharze Świata, prawda?

- Ja się skakać generalnie nie bałem. Nawet na pierwszy skok na mamucie poszedłem pewny siebie, bo świetnie mnie przygotował Joachim Brzozowski, psycholog z Zakopanego. Mnie się po upadkach nigdy nic wielkiego nie stało, najgorsze było zerwanie więzadeł w kolanie, po czym noga poszła w gips. Oczywiście kiedyś miałem kryzys spowodowany strachem. Po upadku w Oberstdorfie, na przedsezonowym zgrupowaniu, następnego skoku tak się bałem, że byłem cały mokry. Ale szybko to pokonałem. Dopiero po latach zauważyłem, że tamto wydarzenie we mnie zostało. Bo okazało się, że bardzo dobrze rozumiem lęk Thomasa Morgensterna. Nie dziwiłem się, kiedy krótko po upadku na Kulm postanowił skończyć karierę. Jeszcze wystartował na igrzyskach i zdobył z kolegami medal w konkursie drużynowym. Ale tak poważny wypadek jednak na zawsze został w jego głowie. Bardzo się cieszę, że takie rzeczy mnie ominęły.

A dlaczego ominęły Cię takie, jakie teraz przeżywają starsi od Ciebie o rok Stoch i Żyła czy niewiele młodsi Kubacki i Kot?

- Sezon 2009/2010 miałem najlepszy w karierze, ale zaraz po igrzyskach w Vancouver wszystko się skończyło, bo mój organizm był wyniszczony.

Przez dietę?

- Tak, na początku olimpijskiego sezonu ważyłem 61 kg, w Vancouver już tylko 58 kg. Przy wzroście 176 cm. Skakało mi się fajnie, ale Łukasz Kruczek wymagał, żebym ważył jeszcze mniej. Niestety, już zejście do 58 kg było bardzo kosztowne, bo przez to spaliłem mięśnie i cały układ hormonalny legł w gruzach.

Masz mu to za złe do dzisiaj?

- Zostawiam to dla siebie.

Byłeś jak Sven Hannawald, który w szczytowym momencie swojej kariery zachorował na anoreksję?

- Po igrzyskach moja waga poszła w górę i nie potrafiłem wrócić do limitu wymaganego przez trenera. Wprowadzono mi wtedy ostry trening kataboliczny. Trener za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, co się ze mną dzieje i znaleźć przyczynę „zbędnych kilogramów”. Wysłał mnie do kliniki w Krakowie, gdzie specjaliści mieli sprawdzić, w czym tkwi problem. Lekarze wystawili diagnozę, która sprowadzała się do stwierdzenia, że mam zrujnowaną psychikę. Zadali mi pytanie: „Pan wybiera karierę czy swoje zdrowie?" Wróciłem na zgrupowanie do Szczyrku i porozmawiałem szczerze z trenerem. Zdecydowałem się zawiesić karierę na pół roku. Po tym okresie zacząłem ponownie skakać, jednak było mi bardzo ciężko wrócić do wcześniejszej dyspozycji. Później na tę walkę nałożyła się śmierć mamy, co jeszcze mocniej podcięło mi skrzydła. Dramat rodzinny i totalny dół psychiczny spowodowały, że kiedy ustalano kadry na nowy sezon, to nie było już w nich dla mnie miejsca. Nikt się ze mną nie spotkał, nie zadzwonił. O wszystkim dowiedziałem się z internetu. Wtedy de facto skończyła się moja przygoda ze skokami.

Pół żartem, pół serio: rozpętajmy następne piekło - Małysz czy Stoch? Który z nich jest większy, który zrobił więcej dla polskiego sportu? Skakałeś z nimi, na pewno masz swoje zdanie.

- Bez Adama nie byłoby tego wszystkiego, co dziś mamy. Dzięki niemu skoki się rozwinęły, mnóstwo dzieciaków się nimi zainteresowało. Ja zacząłem trenować w 1995 roku, ale bardzo dobrze pamiętam, jaki był wybuch zainteresowania w 2001 roku. Sukcesy Kamila są wielkie, on ma trzy złote medale igrzysk olimpijskich, Kamilowi absolutnie niczego nie chcą ująć, ale jednak Adama stawiam najwyżej w historii polskich skoków. I bardzo wysoko w historii naszego sportu. On dokonał wielkich rzeczy i to w czasach kiedy Polska się nie liczyła w prawie żadnej dyscyplinie. On wyskoczył znikąd, przeskakiwał wszystkich o 30-40 punktów. Jak na starej Bergisel mało kto doskakiwał do 100 metrów, to on leciał 118 - oglądałem to i trudno mi było wierzyć, że tak się da. Nie pamiętam innego tak zaprogramowanego skoczka na wygrywanie jak Adam z 2001 roku. Nieważne było jaki ma sprzęt, ile technologicznie brakuje mu do najlepszych. Pamiętasz Floriana Liegla z krokiem kombinezonu na wysokości kolan?

Jasne! To pamięta każdy fan skoków. Pewnie jak i to, że przez chwilę pod wodzą Miki Kojonkoskiego Norwegowie próbowali skakać w kapturach.

- Były czasy, co?

Tęsknisz?

- Trochę tak, bo dużo było w skokach wyrazistych postaci. Nasz Adam, Schmitt i Hannawald, Ahonen - sporo było mocnych nazwisk i zaciętych pojedynków. A dziś w skokach dominuje atmosfera przyjaźni.

Niemiecka telewizja faktycznie nie sprzedaje już skoków, twierdząc, że to wyścig, zimowa Formuła 1.

- No właśnie, tego już nie ma. Ale z drugiej strony my w tamtych czasach mogliśmy się tylko zastanawiać jak to jest spróbować jednej czy drugiej nowinki, a dzisiaj sami je wymyślamy. To zasługa trzech lat przepracowanych ze Stefanem Horngacherem. Bardzo dobrze, że dalej idziemy tą drogą. Mam nadzieję że dalej będziemy osiągać duże sukcesy. Wierzę w nie, bo Michał Doleżal jest mądrym człowiekiem. On postawi na to, co działało, a nie na jakieś udowadnianie, że ma własny plan.

A propos dawnych czasów, powiedz co słychać u Twojego brata, Mateusza.

- Pomaga mi w klubie, jest członkiem zarządu. Poza tym pracuje fizycznie, układa kostkę brukową. A najważniejszy jest dla niego syn, który u mnie trenuje.

Ma talent po tacie i po wujku?

- Ma, ale szkoda, że późno zaczął skakać. Seweryn ma już 13 lat, jest najstarszy w klubie, ale jeszcze nie przełamał psychicznej bariery i się normalnie nie odbija, nie wykorzystuje techniki. Jeśli się przełamie, to będzie dobrze skakał. Widać, że po Mateuszu ma talent. Gdyby zaczął trenować ze dwa lata wcześniej, a nie dopiero jako 11-latek, to byłbym spokojny, że się przebije. A tak, ledwo zaczął na małych skoczniach, a zaraz trzeba było przejść na większe skocznie według kategorii wiekowej. Wierzę, że mimo wszystko on odpali.

W jaki sposób Mateusz pomaga Ci w klubie?

- Często doradza, a czasami przychodzi na skocznię i trenuje chłopaków. Jak mam coś ważnego i nie dam rady, to mnie zastępuje. Szczególnie w sezonie zimowym, bo wtedy ma mniej pracy.

W przyszłym roku planuję zlecić komuś ułożenie kostki na podwórku, więc może dasz mi namiar na Mateusza?

- Ha, ha, pogadalibyście sobie, na pewno. Ale Mateusz nie chce rozmawiać z żadnym dziennikarzem. Zraził się. Mówi, że tak go obsmarowali, że już nigdy z żadnym nie będzie rozmawiał. A nie był jedynym złym.

Kiedy psuł sobie karierę, byłem jeszcze za młody, żeby to opisywać.

- Według mnie wina była 50 na 50. Połowa po stronie Mateusza i połowa po stronie trenerów oraz związku. Ale to już temat nie na naszą rozmowę.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.