Turniej Czterech Skoczni. Stoch, Schlierenzauer, Ammann, czyli klub rozsypanego domina

Mają talent, są perfekcjonistami, byli jeszcze niedawno najlepsi na świecie. I nagle coś się zacięło. Kręcą się w kółko. W skokach wyjątkowo dziś dużo cierpiących jak Kamil Stoch

- Tak skakać dalej mi się nie chce. Na treningach wszystko jest dobrze, a potem przychodzi konkurs i albo spóźniam, albo za mocno się rwę do przodu. Jestem bardzo głodny sukcesu i może to mi przeszkadza - mówił po skokach w Oberstdorfie... Nie. Nie Kamil Stoch, choć problemy bliźniacze. Adam Małysz. Niedługo przed Sylwestrem roku 2008. Żal było go wtedy słuchać: wielki mistrz pełen obaw, czy się zdoła następnym razem zakwalifikować do drugiej serii. Był rozdrażniony 27. miejscem w Oberstdorfie, a za chwilę miał dostać jeszcze mocniejszy cios: 37. miejsce w Nowy Rok w Garmisch-Partenkirchen. I w końcu nie wytrzymał, przerwał tamten Turniej Czterech Skoczni i odjechał do domu po zawodach w Innsbrucku. Gdy kończył się finałowy konkurs w Bischofshofen już było jasne, że Małysz rozstaje się z trenerem Łukaszem Kruczkiem i zakłada własny zespół z Hannu Lepistoe.

Pułapka Czterech Skoczni

Adam nie lubił czekania. Gdy przychodził kryzys, nosiło go, żeby zrobić jakiś zdecydowany ruch. Turniej przerwał też trzy lata wcześniej, już po konkursie w Garmisch-Partenkirchen. On, jedyny polski zwycięzca tych zawodów, właśnie podczas Turnieju przeżywał kryzysy formy najmocniej. Bo to są pułapki Czterech Skoczni. Pułapka pierwsza: żeby w Turnieju odnieść sukces, musisz jak najdłużej odsuwać od siebie myśl, że to jakieś szczególne zawody. Musisz go traktować jak cztery zwykłe Puchary Świata. A wszystko ci na każdym kroku przypomina, że zwykłe nie są. Pułapka druga: jedziesz na Turniej mimo kryzysu, bo z Turnieju się nie rezygnuje. Ale Turniej jest też najgorszym miejscem do wychodzenia z kryzysów, bo nie ma w ogóle czasu na treningi i eksperymenty. Tu się już przyjeżdża z gotowymi odpowiedziami, a nie z pytaniami. Kto nie ma odpowiedzi, ten się męczy, widząc natchnionych rywali. A kto sam był kiedyś tym natchnionym, ten męczy się podwójnie.

Łańcuch się zrywa

- Miałeś sukcesy i nagle to znika. Starasz się, robisz więcej niż kiedykolwiek, a jedyne co zbierasz to klapsy z różnych stron - mówi Thomas Morgenstern, którego strach przed kolejnym upadkiem i wyczerpanie presją skłoniły do zakończenia kariery w wieku 28 lat. Jak tłumaczy Morgenstern, najbardziej w takich sytuacjach cierpią perfekcjoniści. Bo póki są sukcesy, to masz ułożone w głowie, że gdy zrobisz wszystko jak trzeba, to będą wyniki. A nagle ten łańcuch przyczyna-skutek się zrywa i już nie masz żadnego oparcia. Jesteś w świetnej formie fizycznej, a nie odlatujesz. I nie możesz odnaleźć tego pierwszego elementu domina, który się zachwiał i wywrócił całą resztę.

Kiedy przychodzi czas Turnieju Czterech Skoczni, zawsze jest jakaś gwiazda złapana w taką pułapkę. Tym razem lista jest jednak wyjątkowo długa. Tych, którzy przyjechali w nadziei, że coś nagle kliknie i znów odlecą rywalom. Jak Stoch, Gregor Schlierenzauer, Simon Ammann. Ale też tych, którzy wpadli w kryzys tak głęboki, że nawet nie dostali się do kadry na Turniej, jak Rune Velta, Andreas Kofler czy Thomas Diethart. Patrząc problemy niektórych z nich można nawet powiedzieć, że Kamil Stoch (w Oberstdorfie był 23., przegrał w systemie KO z Andreasem Wankiem, Niemcem który wyeliminował Małysza w Ga-Pa we wspomnianym Turnieju 2008-2009) jest jeszcze w niezłej sytuacji: miał przynajmniej ostatnio momenty błysku, które podtrzymują nadzieję na w miarę szybki powrót do formy.

Schlierenzauer: jak Messi bez piłki

Gregor Schlierenzauer w Oberstdorfie był 41. Pierwszy raz nie awansował do drugiej serii w konkursie TCS. Zgłosił się do Turnieju po trzech tygodniach odpoczywania, badań lekarskich, treningów na uboczu. I plotek: że jednak odpuści turniejowe skakanie, że ma syndrom wypalenia, a może i depresję. Trener Heinz Kuttin poprosił go, żeby się przebadał, sprawdził formę fizyczną dla własnego dobra, by nie igrać ze zdrowiem. Wyniki były dobre. Schlierenzauer zdecydował się pojechać na Turniej, w szczupłej tym razem austriackiej ekipie (tylko pięciu skoczków) zabrakło miejsca dla dwóch innych zagubionych zwycięzców Turnieju, Andreasa Koflera i Thomasa Dietharta. Ale powrót Schlierenzauera nie oznacza końca jego kłopotów, Gregor skończy rok bez zwycięstwa w Pucharze Świata. To się nie zdarzyło od kiedy w 2006 roku, mając 16 lat, zaczął kolekcjonowanie zwycięstw i rekordów. Przez kilka lat był Messim skoków, punktem odniesienia. Nikt nie wygrał tylu konkursów PŚ co on, nadal nie ma dnia, żeby jego rzecznik nie dostał co najmniej dwóch próśb o wywiad. Był taki czas, że rozleniwiony łatwością wygrywania Gregor opowiadał o tym, jak planuje wyprzedzić rzeczywistość, że przeprojektowuje siebie na skoczka przyszłości, żeby w igrzyskach w Soczi zdobyć wreszcie indywidualne olimpijskie złoto. Ale rzeczywistość okazała się inna niż Gregor zakładał. Nie ma złota z Soczi, ani z Falun, tak jak nie było złota w Vancouver i Val di Fiemme. Coś przestało się zgadzać i w sprzęcie i w technice skoku. A majsterkujący bez przerwy przy tym wszystkim Schlierenzauer okazał się najgroźniejszym przeciwnikiem dla samego siebie. Nieładnie się rozstał z byłym trenerem Austriaków Alexandrem Pointnerem, ale widać że i z Kuttinem się nie układa, że nowy trener kiepsko znosi ciągłe eksperymenty Gregora. - Kiedyś rywale się Schlierenzauera bali. Dziś on już nie straszy - mówi legenda austriackich skoków Toni Innauer.

Jestem chomikiem w kołowrotku

Ostatnie lato miało być czasem wielkiego resetu. Schlierenzauer wymyślił tym razem, że potrenuje na dziecięcych skoczniach, wszystko od nowa obmyśli w sprzęcie, technice i ruszy z kilometra zero. Wydał dużo pieniędzy, poświęcił mnóstwo czasu. Przetestował to wszystko w jednym konkursie Letniej Grand Prix, w Hinzenbach. I wygrał. Oczekiwania były ogromne. A zima okazała się zła. - Ten jego wewnętrzny domek z kart runął - mówił Kuttin na początku sezonu i popierał pomysł Gregora, by zrobić sobie przerwę. Schlierenzauer mówił, że czuje się jak chomik w kołowrotku. Nie jest w stanie uwolnić ciała do tak dobrych skoków jak w przeszłości. Nie potrafi wrócić do dziecięcej radości skakania. Coś go ogranicza. Wynajął Marca Nölke, byłego asystenta z austriackiej kadry i urządzili sobie razem zgrupowanie w Lillehammer, ale takie jak obóz harcerski. Gregor, nazywany jedynym w historii skoczkiem glamour, mieszkał w zwykłej chacie, sam sobie gotował, robił wszystko, żeby to było skakanie jak najdalej od glamour, presji, itd.

Ale na razie nic nie działa. Nie pomaga też psycholog. Od lata pracuje ze Schlierenzauerem Christian Uhl, który się wcześniej opiekował Morgensternem. - Mieszkałeś długo w willi z widokiem na morze. A teraz masz zwyczajny domek. Łatwo wyrzucisz wspomnienia? Nie. Ale właśnie o to chodzi, żebyś zupełnie odkreślił przeszłość - tak Uhl opisywał w rozmowie z "Der Kurier" wyzwanie jakie stoi przed wielkimi skoczkami w kryzysie. Nie wszyscy austriaccy kibice patrzą na to ze współczuciem. W takich kryzysach zawsze się pojawiają te same uproszczone zarzuty: za dużo reklam, wywiadów. A w przypadku Gregora jeszcze pytania: czy warto było tak ryć pod Pointnerem? Wymachiwać rękami w stronę jury?, itd.

Ammann: "Projekt Telemark"

Simon Ammann akurat z kibicami problemu nie ma, na niego trudno się gniewać. Ale jego skoki w ostatnim czasie to bałagan jak na placu budowy: niby widać, że tu powstaje coś nowego, ale jeszcze nie bardzo wiadomo co. Pierwszy raz od dawna Ammann nie pojawia się nawet w szerokim gronie kandydatów do zwycięstwa w Turnieju Czterech Skoczni, do jedynego ważnego trofeum, którego mu jeszcze brakuje. Tej zimy tylko raz był w czołowej dziesiątce. Nie skacze źle. Skacze tak sobie. Jak w Oberstdorfie: w zawodach 12., w kwalifikacjach 15, blisko 40 pkt straty do lidera po pierwszym konkursie TCS. A Ammann nie jest stworzony do przeciętności. - Ostatni raz tak małe oczekiwania wobec mnie były dziesięć lat temu, gdy szwajcarskim faworytem był Andreas Kuettel. Teraz mam turniej beztroski - mówi Ammann. A bywały takie turnieje, gdy wyliczał sobie, ilu wywiadów może udzielić pod skocznią zanim zmarznie i straci energię, którą chciał zaoszczędzić na skakanie. Teraz jest"Simonem autsajderem", jak piszą o nim szwajcarscy dziennikarze.

Ammann cierpi od dłuższego czasu z tego samego powodu: zwątpienia w swoje umiejętności lądowania. Jego niewykończony telemark to był od zawsze problem dla sędziów. Ale teraz to jest problem dla Simona. Po pechowym lądowaniu rok temu w Oberstdorfie i Bischofshofen - w obu przypadkach narty rozjechały się, a Ammann uderzył twarzą o zeskok: w Bischofshofen tak mocno, że karetka zabrała go do szpitala - został uraz psychiczny. Simon szuka sposobu, by przełamać ten strach, zmienił wypad lewą nogą na wypad prawą. Właściwie tak powinien skakać od dawna, tak zaczynał. Ale po zerwaniu wiązadeł w 1998 musiał się przestawić i już został przy wypadzie lewą na lata. "Minął już ponad miesiąc sezonu, a telemarku dalej nie widać. W najlepszym razie widać, że jest w powijakach - pisze o jego lądowaniach "Tagesanzeiger". W każdym skoku Simon traci w ten sposób średnio po pięć punktów do najlepszych.

Morgenstern po olimpijskim sezonie upadków - fakt, że dużo groźniejszych - poddał się, zakończył karierę, mimo że jest młodszy od Ammanna o pięć lat. Tłumacząc swoją decyzję opowiada o strachu, który wysysał z niego wszystkie siły. Trzy skoki potrafiły go wymęczyć bardziej niż godziny na siłowni. Ammann miał swoje przeżycia, ale się nie poddaje. Ma mnóstwo pomysłów na siebie w skokach. Wiosną został wspólnikiem Martina Schmitta, założyli firmę która ma mocniej niż dotychczas promować marketingowo gwiazdy zimowych sportów, klientem firmy jest Severin Freund. Ale Simon chce też jeszcze coś zrobić na skoczni: nie po to zmieniał technikę, żeby szybko się pożegnać. Tylko nagroda za ten wysiłek na razie nie nadchodzi.

Rune Velta: gdybym wiedział, to bym przynajmniej poświętował

Ten kryzys jest ze wszystkich w tym sezonie najbardziej spektakularny. Choć może też najłatwiejszy do wytłumaczenia, bo mowa o skoczku który jest od dawna na sinusoidzie: Rune Velta, król Falun, zdobywca czterech medali ostatnich mistrzostw świata, zamiast na Turniej musi jechać na zesłanie do Pucharu Kontynentalnego i nawet tam nie ma gwarancji, że awansuje do drugiej serii. Gdyby to jeszcze był mistrz w typie Larsa Bystoela: wystrzelił nagle, a potem poszedł w tango i wszystko przepadło. Ale jest zupełnie inny, w Falun sobie obiecał, że szkoda czasu na smakowanie sukcesu, trzeba pójść za ciosem. Chciał pracować jeszcze mocniej. I fizycznie czuje się znakomicie. A jednak na skoczni nic nie działa. Nie potrafi równać do swoich najlepszych skoków, stracił pewność siebie. Nie ma dla niego miejsca w drużynie, która zajęła już tej zimy osiem miejsc na podium PŚ. Nie może też dojść do porozumienia z Aleksandrem Stoecklem, czuje się zawiedziony, że nie usłyszał od trenera jakiejś jasnej podpowiedzi: co robię nie tak. - Gdybym wiedział, że to się tak potoczy, to przynajmniej poświętowałbym dłużej po Falun - mówi Velta "Aftenposten". Liczy, że zdąży wskoczyć do kadry przynajmniej na mistrzostwa świata w lotach. A one są niedługo po Turnieju Czterech Skoczni, już 15-17 stycznia na Kulm.

To też jest poważny problem dla skoczków, którzy są teraz w kryzysie: trwa sezon bez wielkich wyzwań, ale te które w nim są, nadejdą w ciągu najbliższych trzech tygodni: Turniej, a potem mistrzostwa w lotach. Jeśli zbierać domino, to teraz. Potem zostaną już tylko nagrody pocieszenia.

Zobacz wideo

Ciekawostki o Turnieju Czterech Skoczni [ZOBACZ CAŁĄ GRAFIKĘ]

Wybierz Ikonę Sportu 2015 czytelników Sport.pl [GŁOSOWANIE] Mobilna wersja plebiscytu na Ikonę Sportu 2015 czytelników Sport.pl [GŁOSOWANIE]

Czy wierzysz, że w Ga-Pa Polacy wypadną lepiej?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.