Skoki narciarskie. Turniej Czterech Skoczni: Marusarz lepszy od Nykaenena

W 1964 roku pierwszym polskim zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni mógł zostać Józef Przybyła. "Beskidzki Jastrząb" frunął po zwycięstwo w ostatnim skoku w Bischofshofen, gdy "został trafiony" kamieniem. Przybyła przeszedł do historii niemiecko-austriackiej imprezy jako jeden z jej największych pechowców. O dziwo większa konkurencja panuje w kategorii legendarnych głupców. Tu zapisali się m.in. mistrzowie olimpijscy Matti Nykaenen i Ernst Vettori.

W sobotę rusza 61. TCS. Sprawdź plan transmisji ?

W 1989 roku Vettori przyjechał do Garmisch-Partenkirchen jako jeden z najlepszych wówczas skoczków świata. W 1986 i 1987 roku Austriak odbierał w Bischofshofen nagrody dla zwycięzcy Turnieju Czterech Skoczni, ale tym razem ewidentnie bardziej niż na walce o kolejne laury zależało mu na dobrej zabawie. Sylwester musiał być szampański, skoro w Nowy Rok późniejszy mistrz olimpijski z Albertville (1992 rok) skakał na dwóch różnych nartach. Prawdopodobnie jedna należała do niego, a druga była własnością innego z austriackich skoczków, choć sam Vettori upiera się, że pomylił "tylko" własne narty startowe z treningowymi i w zawodach wykorzystał po jednej z każdego zestawu.

Człowiek demolka kontra rzutki "Dziadek"

Jeśli Vettori nie wypada wiarygodnie, to co powiedzieć o Nykaenenie? Słynący z wielkich zwycięstw na skoczni i z jeszcze większych porażek życiowych Fin w 1987 roku po konkursie w Ga-Pa nie został zdyskwalifikowany przez sędziów jak Vettori. Wielkiego mistrza wyrzucono z turnieju, bo pod wpływem alkoholu zdemolował hotel, w którym był zakwaterowany.

Nykaenen to symbol skandynawskich skoków i problemów dyscyplinarnych, jakie stwarzają pochodzący z północy skoczkowie. Już w 1956 roku za złamanie zakazu picia alkoholu w sylwestra zawieszony został Hemmo Silvenoinen. Fin miał szczęście, że wstawili się za nim koledzy. Po ich interwencji wrócił do zespołu i choć skakał na kacu, wygrał konkurs w Garmisch.

Jak się bawić, całemu światu pokazał kiedyś Stanisław Marusarz. Legendarny "Dziadek" w 1965 roku był w Ga-Pa jednym z uczestników Balu Sylwestrowego, a nazajutrz, 1 stycznia 1966 roku, poprosił organizatorów konkursu o możliwość zaprezentowania się kibicom, mimo że miał wówczas 53 lata i od dziewięciu sezonów nie skakał na nartach. Na pożyczonych nartach i w pożyczonych butach wicemistrz świata z Lahti, z 1938 roku, osiągnął odległość 66 metrów, a punkt konstrukcyjny obiektu Grosse Olympiaschanze był wtedy usytuowany na 80. metrze. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiłby dziś któryś ze znanych skoczków sprzed lat, gdyby 1 stycznia 2013 roku, mając 53 lata, pofrunął w Ga-Pa (K-125 m) na odległość 110-115 metrów. - Na trybunie sędziowskiej poruszenie. Medytacje i targi trwały prawie kwadrans. Wreszcie nie tylko zgodzono się na skok, ale organizatorzy podali jeszcze przez megafony esencję mojego życiorysu, poczynając od 1927 roku. Publiczność przyjęła mnie gorąco, a gdy spiker dodał istotny szczegół z mojej metryki, że mam 53 lata, na trybunach wybuchł prawdziwy entuzjazm. Później nastąpiła absolutna cisza. Zdawałem sobie sprawę, że muszę oddać skok poprawny stylowo i nie tyle długi, co ładnie wykończony. Za żadną cenę nie wolno mi upaść! Z chwilą przypięcia nart odeszła wszelka trema. Doskonale mi się jechało do progu, odbiłem się lekko i trzymając ręce przy tułowiu, wylądowałem pewnie i miękko. Robiąc już na wybiegu ostatnią ewolucję, śmignąłem obok pierwszych rzędów trybun. Widzowie ujrzeli skoczka w wizytowym garniturze, pod krawatem. Ale chyba nie to wywołało ów grzmot braw i donośne - Hurra! Ludzie szaleli. Później powiedziano mi, jakoby w tych zawodach nikt nie miał tak pewnego lądowania. Skoczyłem 66 metrów! - tak swój skok opisywał Marusarz w książce "Na skoczniach Polski i świata".

Być jak jastrząb i orzeł

W styczniu 1966 roku Marusarza po wybiegu skoczni w Ga-Pa nosili na barkach najlepsi skoczkowie, m.in. Norweg Bjoern Wirkola, a na jego cześć wiwatowali też kibice z Austrii, bo młody duchem Polak skoczył również na słynnej Bergisel w Innsbrucku (osiągnął tam 70 m). Dwa lata wcześniej na tych samych obiektach swoje wielkie chwile przeżywał Józef Przybyła.

19-letni chłopak, który dopiero zaczynał mierzyć się z najlepszymi, po zaskakującym szóstym miejscu w Oberstdorfie w Ga-Pa był trzeci, w Innsbrucku w pierwszej serii ustanowił nowy rekord skoczni, osiągając odległość 95,5 m. Ostatecznie również na Bergisel nasz niedoświadczony jeszcze skoczek zajął trzecie miejsce. A w Bischofshofen, gdzie kończyła się 12. edycja Turnieju Czterech Skoczni, na półmetku zawodów, był głównym faworytem do wygrania całej, niezwykle prestiżowej imprezy. Po skoku na 100 metrów Przybyła prowadził, w nagrodę otrzymał specjalną odznakę "stumetrowca", bo jako pierwszy na tej skoczni osiągnął magiczną granicę odległości. Niestety, w finale magii już nie było. Lot na 90. metr zakończył się upadkiem, bo na zeskoku Polak najechał na kamień, który najprawdopodobniej organizatorzy zawodów przywieźli z gór razem ze śniegiem. Zamiast wielkiego zwycięstwa było 41. miejsce w Bischofshofen i "tylko" siódma pozycja w TCS.

W 2001 roku, w stylu jeszcze lepszym od tego, jaki przed laty prezentował "Beskidzki Jastrząb", na Turnieju Czterech Skoczni fruwał "Orzeł z Wisły". 49. TCS Adam Małysz wygrał z rekordową przewagą 104,4 pkt (w przeliczeniu to ok. 58 m odległości) nad drugim Jannem Ahonenem. Trudno oczekiwać, że wracający do wysokiej formy Kamil Stoch zbliży się do takiego wyniku, ale na pewno mamy prawo liczyć, że lider naszej ekipy na 61. Turnieju Czterech Skoczni będzie próbował dorównać Małyszowi, Marusarzowi i Przybyle, a nie Nykaenenowi czy Vettoriemu.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.