Zwycięzca Turnieju z sezonu 1959/60: Hej, skoki to była zabawa!

Co to za skoki teraz, kiedyś to się skakało! W sweterkach, sztruksach, wymachując w powietrzu rękami. W nagrodę dawali koszule, zegarki. Ale za to zwycięzca stawiał reszcie piwo. Podczas noworocznego konkursu w Ga-Pa nie wchodziło się na skocznię bez dwóch rozgrzewających sznapsików - opowiada 72-letni dziś Max Bolkart

Bolkarta zna w Oberstdorfie każdy. Wszyscy potrafią wskazać drogę do Restaurant Maximilian, którą prowadzi z rodziną paręset metrów od skoczni Schattenberg. Znają, bo jest pierwszym Niemcem z RFN, który wygrał Turniej Czterech Skoczni. W 1959 roku najpierw wygrał konkurs w Oberstdorfie, potem w Garmisch-Partenkirchen i Innsbrucku. - Gdybym wygrał i w Bischofshofen, to ja, a nie Sven Hannawald, byłbym pierwszym zawodnikiem w historii, który zdobył narciarskiego "wielkiego szlema". Ale ja tej skoczni w Bischo nigdy nie lubiłem, bo zawsze lądowałem tam na buli. Od razu zapowiedziałem wszystkim - niech tam sobie wygrywa kto inny, ja tę skocznię mam gdzieś. Dziś żałuję. Dziś byłoby inaczej. Miałbym pewnie psychologa, który zastosowałby jakieś triki i przekonał mnie do zwycięstwa. Ale wtedy nie było takiego parcia na sukces. Wszyscy traktowaliśmy skoki jak dobrą zabawę. Często wieczorem przy piwku ustalaliśmy, kto następnego dnia wygra - siwowłosy Bolkart opowiada z wielką werwą, siedząc oparty o ścianę zdobytych pucharów.

- Dzisiejsze skoki i te z naszych czasów to dwie różne dyscypliny. Weźmy pieniądze. Dziś człowiek wygra Turniej Czterech Skoczni i jest ustawiony do końca życia. Wysokie premie za poszczególne konkursy, a za zwycięstwo w całym TCS - terenowy nissan. My zwykle wygrywaliśmy koszule, zegarki, sprzęt potrzebny w domu. Ja za zwycięstwo w Turnieju dostałem szybkowar. Do dziś go mam i działa! - mówi Bolkart. I śmieje się: - Ja tej "niesprawiedliwości" nie rozumiem. Przecież my ryzykowaliśmy bardziej: zdrowiem, wózkiem inwalidzkim, a nawet życiem. Skocznie były wtedy inne - leciało się z nich w górę 15 metrów i dopiero spadało. Dziś zawodnik nigdy nie leci wyżej nad ziemią jak 2 metry. Śmieszą mnie też te dzisiejsze stroje, kombinezony z krokiem w kolanach z kosmicznego materiału, niepękające kaski... My byliśmy pionierami, skakaliśmy w normalnych spodniach, swetrach i białych eleganckich koszulach. A zimno nam nie było, przecież trzeba było narty na plecy i zasuwać na skocznie na piechotę. Nie było przecież ani wind, ani wyciągów.

No tak, pieniędzy nie można było zbić na skokach, ale ponieważ nie było sponsorów, telewizji, nie było też tej wielkiej presji co dziś. Wszyscy zawodnicy lubili się, znali, spędzali razem wieczory. Zwycięzca stawiał wszystkim piwo. W wieczór sylwestrowy nie było, że o 20 w łóżeczku. Balowaliśmy do późna, ja przygrywałem na akordeonie. Następnego dnia nikt się nie kiwał, wszyscy równo szli na skocznie. No, bywało, że niektórzy koledzy musieli się wzmocnić przed skokiem jednym czy drugim sznapsikiem.

Co się nie zmieniło? Cały czas warunki dyktują Skandynawowie. Ahonen wszystkich bije i ja mu kibicuję. Kiedy mając 17 lat, w 1947 roku, po raz pierwszy zobaczyłem skoczków z Norwegii i Szwecji, byłem pełen podziwu - podczas skoku nie machali rękami w powietrzu, ale kładli je wyprostowane za głową jak przy skoku do wody. Ledwo to u nich podpatrzyliśmy i zaczęliśmy stosować, zaczęli kłaść ręce z tyłu jak do dzisiaj. Potem ten Szwed wymyślił styl V. Pamiętam moją pierwszą wizytę na skoczni Holmenkollen pod Oslo. Skakało tam sobie w niedzielę ze stu amatorów, żadnych tam zawodników, ot, zwykli ojcowie rodzin. Wszyscy skakali lepiej od nas.

A w ogóle ze skokami było u mnie tak: od dziecka chciałem być zjazdowcem. Śmigałem z góry na dół, myślałem, że jestem niezły. Ale trener, wielkie dwumetrowe chłopisko, wygarnął mi raz prawdę: - Na alpejczyka to ty jesteś cienki bolek ["schmales Handtuch", mówi Bolkart - red.]. Takie chuchro bardziej się nadaje do skoków narciarskich. Był to dla mnie wielki zawód i policzek, ale spróbowałem. Pierwszy skok pamiętam: wspaniała szybkość na zjedzie, potem lot krótki i... co, to już wszystko, koniec? A i mój ostatni skok też pamiętam. To już było po zakończeniu kariery. Organizatorzy zimowych igrzysk w Grenoble w 1968 poprosili, żebym skoczył jako ostatni, honorowy przedskoczek. Wyciąłem im taki numer, że wystartowałem z najwyższego miejsca, a nie wyznaczonego - nie było jeszcze wtedy belek. I pobiłem rekord skoczni - 105 m. Ale wstyd, bo Rosjanin, który zdobył złoty medal, skoczył tylko 103 m! Hej, skoki to była zabawa!

Copyright © Agora SA