Świat przed Małyszem - historia skoków narciarskich

21-02-1997. W przeddzień mistrzostw świata w skokach narciarskich w 1997 roku Piotr Bratkowski kreśli historię dyscypliny, która go zafascynowała. O Małyszu pisze, że choć jest zdolny do wszystkiego, ma jeszcze czas na osiąganie sukcesów.

Świat przed Małyszem - historia skoków narciarskich

21-02-1997. W przeddzień mistrzostw świata w skokach narciarskich w 1997 roku Piotr Bratkowski kreśli historię dyscypliny, która go zafascynowała. O Małyszu pisze, że choć jest zdolny do wszystkiego, ma jeszcze czas na osiąganie sukcesów.

Gdy miałem osiem lat, rodzice zabrali mnie na konkurs skoków na Wielkiej Krokwi. Wcześniej nie interesowałem się sportem, ale wtedy stało się ze mną coś nieodwracalnego. Od tego czasu minęły 34 lata. Do dziś pamiętam, że wygrał Piotr Wala przed wicemistrzem świata Antonim Łaciakiem; a w pierwszej dziesiątce byli jeszcze Witke, Sztolf, Pezda, Bujok, Zalotyński...

Niedziela, siódma rano. Z głębokiego snu budzi mnie rześki głos mojego młodszego, sześcioletniego syna: - Tato, kto wczoraj wygrał? Powstrzymując się, by nie zakląć, przytomnieję i spokojnie odpowiadam: - Dobre pytanie. Wygrał zawodnik, którego bardzo lubisz, a który od czterech lat nie wygrał żadnych zawodów; Martin Hoellwarth. - A który był Thoma? - pyta dalej Marcin. - Drugi. - A Peterka? - Trzeci. - Trzeci? Dopiero? Niemożliwe.

Pewnie pospałbym dłużej. Ale niestety poprzedniego dnia o 11 wieczorem Eurosport retransmitował zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich. Moje dziecko tak długo jęczało, że musi je obejrzeć, aż wreszcie uzyskało pozwolenie. Ale biedak zasnął. A rano zbudził go niepokój o los rewelacji sezonu, 18-letniego Słoweńca Primoża Peterki.

Skoki wracają do ojczyzny

Skoki narciarskie zawsze oddziaływały na wyobraźnię: "Elastyczny jak sprężyna wybił się z progu skoczni i poszybował spokojnie jak ptak. Małe przygięcie kolan i w tym momencie już wylądował, kończąc zjazd telemarkiem [...]. Otworzyła się nowa era sportu [...]. Widzom towarzyszyło uczucie, że na ich oczach stało się coś szczególnego". To nie opis skoku Andreasa Goldbergera ani Adama Małysza; tak dziennikarz opisywał skok Norwega Torjusa Hemmestveita. Skok miał miejsce w roku 1879; zawodnik, który tak zachwycił sprawozdawcę, skoczył 23 metry - o 185 metrów mniej od dzisiejszych wyczynów swego rodaka, Espena Bredesena - i zapisał się jako pierwszy rekordzista świata w długości skoku narciarskiego.

Przy okazji ubiegłorocznych mistrzostw Europy w piłce nożnej - rozgrywanych w Anglii - ukuto slogan, że "futbol wrócił do ojczyzny". To samo można powiedzieć o narciarstwie klasycznym: tegoroczne mistrzostwa świata rozgrywane są bowiem w Norwegii.

Wszystko co pierwsze w skokach, to norweskie. I rozgrywane co roku - od przeszło stu lat - zawody w Holmenkollen. I pierwszy mistrz olimpijski, Jacob Thulin Thams (1924 r., Chamonix), który w dwa lata później został pierwszym mistrzem świata. Choć formalnie drugim: pierwsze mistrzostwa świata w skokach rozegrano w roku 1925 w Czechosłowacji, a wygrał je reprezentant gospodarzy Willy Dick. Tyle że na mistrzostwa nie przyjechał żaden zawodnik zagraniczny... Zaś lata 30. to dominacja trójki norweskich braci: Sigmunda, Birgera i Asbjoerna Ruuda, którzy w latach 1929-38 wygrali siedem z 11 rozgrywanych w tym czasie konkursów o mistrzostwo świata lub olimpijskie.

I tak do dziś: aktualnym jeszcze mistrzem świata jest Norweg Tony Ingebritsen, a mistrzem olimpijskim - wspomniany już Bredesen, zarazem wykonawca najdłuższego skoku w historii narciarstwa (209 m). Ale symboliczną granicę 100 metrów jako pierwszy przekroczył (w 1936 r.) Austriak (później, po Anschlussie reprezentujący Niemcy), Josef Bradl. Bo też norweski wynalazek szybko został wyeksportowany. Choć z racji warunków klimatycznych przesadą byłoby twierdzić, że przyjął się na całym świecie - skoki uprawiane są wyczynowo tylko w ok. 20 krajach - to jednak wiele reprezentacji szybko zaczęło zagrażać hegemonii Norwegów. Austriacy i Niemcy, Finowie i Czesi, od lat 70. Japończycy. Wśród najlepszych trafiali się też Rosjanie, Amerykanie i Kanadyjczycy, Włosi, Szwajcarzy i Francuzi, Jugosłowianie (którzy po rozpadzie państwa okazali się Słoweńcami). No i Polacy. Ciekawe, że niemal marginalną rolę w skokach odgrywali i odgrywają Szwedzi - potęga w niemal wszystkich pozostałych sportach zimowych. Choć gdyby przyjrzeć się nie sukcesom, ale zasługom, to owszem - mają zasługi przełomowe.

Ofiara własnego wynalazku

Historia skoków to coraz większe odległości. Uzyskiwane dzięki lepszym nartom, smarom i większym skoczniom. Ale przede wszystkim dzięki zmianom w technice skakania, które pozwalają latać dalej, a przy tym lądować bezpiecznie.

Przedwojenni skoczkowie skakali niemalże w pozycji pionowej, tworząc z nartami prawie kąt prosty; ręce odchylali w bok. Dopiero na początku lat 50. zawodnicy zaczęli skakać głęboko wychyleni do przodu, z rękami przyciśniętymi do boków; pozwalało to uzyskiwać znacznie większe odległości. Pewną modyfikację wprowadził tu NRD-owski skoczek Helmut Recknagel: skakał z rękami wyprostowanymi nad głową, będącymi jakby przedłużeniem aerodynamicznej sylwetki. Ale mimo że Recknagel był na przełomie lat 50. i 60. najlepszym skoczkiem na świecie, jego styl przyjęło niewielu konkurentów; w połowie lat 60. już nikt tak nie skakał.

Rewolucja nastąpiła w latach 80., za sprawą Szweda właśnie, Jana Boekleva. To on wymyślił styl, polegający na tym, że złączone z tyłu narty rozwierały się ku przodowi w kształt litery V (od której styl wziął nazwę). Sędziowie usiłowali początkowo walczyć z nowinką, która zaprzeczała przepisowi, który mówił, iż narty w trakcie lotu powinny być prowadzone równolegle i jak najbliżej siebie. Ale wkrótce spasowali: długość skoku, uzyskana dzięki nowej technice, z nawiązką równoważyła straty stylistyczne. Zawodnicy, wierni tradycyjnemu stylowi, z kretesem przegrywali z "rewolucjonistami". A ponadto - nowy styl zmniejszył liczbę upadków, zwłaszcza zagrażających zdrowiu zawodników.

Los chciał, że ofiarą jednego z tych coraz rzadszych upadków stał się sam Boeklev: odniósł kontuzję, po której nie wrócił do światowej czołówki. Obecnie stylem V skaczą wszyscy.

Telewizja nie dla orłów

Gdy miałem osiem lat, rodzice pojechali ze mną do Zakopanego. Zaprowadzili mnie na konkurs skoków na Wielkiej Krokwi. Wcześniej nie interesowałem się sportem, ale w ciągu tych paru godzin coś nieodwracalnego się ze mną stało. To były zwykłe, krajowe zawody; może mistrzostwa Polski. Od tego czasu minęły trzydzieści cztery lata. Do dziś pamiętam, że wygrał Piotr Wala przed ówczesnym wicemistrzem świata Antonim Łaciakiem; a w pierwszej dziesiątce byli jeszcze Witke, Sztolf, Pezda, Bujok, Zalotyński...

Pamiętam też, że rekord Wielkiej Krokwi wynosił wówczas 103 metry i była to jedna z największych - z wyjątkiem mamucich - skoczni na świecie.

Od lat 60. mistrzowskie zawody rozgrywa się na tzw. normalnych (lub średnich), dużych i właśnie mamucich skoczniach. Te ostatnie, służące wówczas głównie do bicia rekordów długości lotu, zaczęto budować w latach 30. Tyle że na skoczni mamuciej z lat 30. dawało się skoczyć 90 metrów. Na "normalnych" wygrywało się skacząc o 30 metrów mniej. W latach 60. na skoczniach "normalnych" skakano 70-80 metrów, na dużych - 90-110 metrów, a na mamucich - ok. 140. W grudniu 1996 roku Japończyk Kazuyoshi Funaki skoczył na dużej skoczni w Harrachovie (Czechy) 142 metry. Skocznie normalne to dziś te, na których skacze się ok. 100 metrów - na "mamutach" nie wygrywa się skacząc mniej niż 180-190 metrów.

Regulamin zmieniał się kilka razy - od pewnego czasu bez wątpienia pod presją telewizji. Na początku lat 60. zawodnicy skakali w trzech seriach, przy czym najsłabszy skok nie liczył się do punktacji. Zasadniczych zawodów nie poprzedzała runda kwalifikacyjna, startowało w nich zwykle 80-90 skoczków. Dziś czas trwania zawodów został radykalnie skrócony: startuje tylko 50 skoczków (15 najlepszych w punktacji Pucharu Świata oraz 35, którzy najlepiej skoczyli w rundzie kwalifikacyjnej). Skaczą dwa razy. Ale i to nie wszyscy - tylko 30 najlepszych z pierwszej serii. Jedynie na igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata dopuszcza się wszystkich zgłoszonych przez poszczególne kraje (ale maksimum po czterech) i wszyscy mają prawo do dwóch skoków.

Podczas ostatniego Turnieju Czterech Skoczni zastosowano kolejną nowinkę: w pierwszej serii 50 zawodników rywalizowało parami - zwycięzcy przechodzili dalej, przegrani odpadali, z wyjątkiem pięciu z najlepszymi wynikami. Nowy system jest może atrakcyjny, ale mniej przejrzysty i potencjalnie niesprawiedliwy: w skrajnym przypadku może odpaść zawodnik z dwunastym skokiem, a awansować zawodnik 49., czyli przedostatni, jeśli zbiegiem okoliczności trafi na jeszcze gorszego.

Te zmiany umożliwiają skokom sprzedawanie się w telewizji. Ale mają też swoją cenę: znikł ze skoczni swoisty folklor, reprezentowany przez kraje mające ambicje pokazania, że i u nich uprawia się tę dyscyplinę sportu, jak np. Węgrzy, Hiszpanie, Bułgarzy, czy niegdyś Kanadyjczycy (którzy w efekcie dorobili się w latach 80. kilku dobrych skoczków). Coraz rzadsze są błyskawiczne kariery nieznanych skoczków, bo wiele reprezentacji woli stawiać na zawodników mających już jakąś pozycję - choćby dlatego, że pierwsza pięćdziesiątka Pucharu Świata startuje na koszt organizatorów.

A może w tych regulaminowych zmianach chodziło nie tylko o telewizję, ale też o Eddiego Edwardsa? Edwards pojawił się na światowych skoczniach w latach 80. i reprezentował kraj w skokach narciarskich egzotyczny: Wielką Brytanię. Ambitny murarz nie miał w ojczyźnie gdzie skakać, więc trenował w Norwegii - z efektem wszakże, łagodnie mówiąc, umiarkowanym. Zajmował regularnie ostatnie miejsca, nadano mu ironiczny przydomek "Orzeł".

I dobrze na tym wychodził: podpisał kontrakty reklamowe; jako bodaj jedyny w dziejach sportu zarabiał na życie dzięki temu, że był sportowcem fatalnym.

Po paru latach Międzynarodowa Federacja Narciarska przestała Edwardsa dopuszczać do dużych zawodów. Tłumaczono to troską o bezpieczeństwo skoczka. Ale w głębi duszy podejrzewam, że swoją rolę odegrała tu też frustracja działaczy wobec osobliwej kariery najgorszego skoczka wszechczasów.

W moim dzieciństwie telewizja nie miała takiego wpływu na sport. Konkursy skoków trwały około trzech godzin, często w dni powszednie, w fatalnym czasie antenowym - o dziesiątej, jedenastej rano. Transmisji nie było tak dużo, jak dzisiaj w Eurosporcie, ale więcej niż TVP nadaje ich obecnie. W ich przeddzień zwykle dopadała mnie jakaś nagła choroba, uniemożliwiająca pójście do szkoły. Siedziałem z zeszytem i ołówkiem i notowałem wyniki. Później spędzałem długie godziny na zorganizowanych własnych zawodach. Startowali w nich prawdziwi skoczkowie, a odległości, które uzyskiwali, liczone były za pomocą rzutów kilkunastoma kościami do gry i dosyć skomplikowanych przeliczników.

Marcin ma łatwiej: włącza komputer, gdzie ma grę w skoki narciarskie. Nie ukrywam, że też grywam z Marcinem.

Wielka nadzieja Polaków

13 września 1994 roku "Gazeta" poinformowała krótko, że w zawodach na igelitowej skoczni (takiej, na której można skakać latem, bez śniegu) o Puchar Czech szóste miejsce zajął 16-letni Adam Małysz. Była to pierwsza wzmianka w "Gazecie" o skoczku, który od tego czasu parokrotnie gościł na jej pierwszej stronie i jest w tej chwili jedyną polską nadzieją na sukcesy nie tylko w skokach, ale w ogóle - w sportach zimowych.

Od czasu, gdy zakończył karierę Stanisław Marusarz, wicemistrz świata z roku 1938 i przez wiele lat jedyny liczący się polski skoczek, mieliśmy takich nadziei kilka.

W najbardziej tragiczny sposób nie zostały spełnione te związane z osobą Zdzisława Hryniewieckiego. Kandydat do medalu na olimpiadzie 1960 roku krótko przed igrzyskami miał upadek, po którym do końca życia (zmarł w 1981 r.) poruszał się na wózku.

W roku 1963 bohaterem Memoriału Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny był 18-letni Józef Przybyła. Później wielokrotnie był w czołówce prestiżowych zawodów, ale nigdy nie zdobył medalu na mistrzostwach świata ani igrzyskach olimpijskich, choć w roku 1964 po pierwszej serii był w ścisłej czołówce.

Na mistrzostwach świata w 1970 roku Polacy odnieśli sukces: młody Stanisław Gąsienica-Daniel zdobył brązowy medal. Ale był to sukces trochę gorzki, bo po pierwszej serii zawodów prowadził inny Polak, Tadeusz Pawlusiak. Zwycięstwo mógł mu właściwie odebrać tylko upadek w drugim skoku. I Pawlusiak upadł.

Dwa lata później przegrałem skrzynkę piwa. Chodziłem już do liceum. Gdy przyszedłem do szkoły, kolega z klasy powiedział mi, że w konkursie na dużej skoczni Fortuna zdobył złoty medal. Nie uwierzyłem; znałem się wprawdzie na tyle na skokach, że wiedziałem, iż zdarzają się w nich niespodzianki, ale Fortuna swoją niespodziankę już na tej olimpiadzie zrobił: kilka dni wcześniej w konkursie na normalnej skoczni zajął świetne, szóste miejsce, mimo że uważany był za najsłabszego z czwórki Polaków.

Później wielu próbowało deprecjonować sukces Fortuny, argumentując, że był to jedyny sukces zakopiańczyka w całej jego karierze. Owszem, tyle że w skokach to jeden z typowych modeli kariery. W skokach najbardziej fascynujące jest to, że pojawia się młody, nikomu nie znany zawodnik, który ni stąd, ni zowąd wygrywa wielkie zawody.

A potem często pogrąża się w przeciętności lub całkiem znika. Jak mistrz olimpijski z roku 1968 - Rosjanin Władimir Biełousow, jak mistrz świata z roku 1978 - Fin Tapio Rasanen lub jak aktualny jeszcze mistrz świata (z 1995 r.) Norweg Ingebritsen. A nawet jak słynny Toni Nieminen, który w roku 1992, mając 16 lat wygrywał wszystko, co było do wygrania, a od tamtej pory, z coraz mniejszym powodzeniem, usiłuje nawiązać do ówczesnych sukcesów. Nieminen ma dziś raptem 21 lat, Ingebritsen - 19...

W dwa lata po zdobyciu mistrzostwa, niespodziewanie pojawił się na początku lutego w czołówce zawodów w lotach. Czy wróci?

Po igrzyskach w Sapporo, rozgrywano w Zakopanem mistrzostwa Polski. Fetowano Fortunę, ale mistrzostwa miały też drugiego bohatera: w czołówce znalazł się debiutant, 16-letni Stanisław Bobak. Tak zaczynał karierę najlepszy polski skoczek lat 70. i jeden z dwóch ostatnich - obok Piotra Fijasa - naszych klasowych skoczków z epoki "przed Małyszem". Bobak - podobnie jak Józef Przybyła - nie zdobył żadnego medalu, ale był w czołówce wielu prestiżowych zawodów. Był pierwszym polskim skoczkiem (i jednym z trzech, obok Fijasa i Małysza, którym się to w ogóle udało), który wygrał zawody w - jeszcze wówczas nie tak popularnym jak dziś - cyklu Pucharu Świata. Potem był Fijas, m.in. brązowy medalista mistrzostw świata w lotach narciarskich i nieoficjalny rekordzista świata w długości skoku (192 m). A potem nie było nic, aż pojawił się Adam Małysz.

Peterka, Saitoh, Małysz?

Prorokowanie w skokach na ogół się nie sprawdza. Ale można opisać przynajmniej układ sił przed tegorocznymi mistrzostwami świata.

Małysz należy do wąskiej grupy zawodników, którzy mogą wygrać każde zawody. Potrafi ciągnąć odległość, zbiera wysokie noty za styl. Może więc Małysz? Pod jednym warunkiem - że po pierwszej serii będzie drugi, trzeci, w najgorszym razie czwarty. Ale nie pierwszy: prowadząc, nigdy jeszcze nie wygrał dużych zawodów. Obronić przewagę - to jedno, czego nie umie.

I jeszcze jedno: wszystkie medale polscy skoczkowie zdobywali dotychczas z zaskoczenia. Nikt nie liczył na Łaciaka, Gąsienicę-Daniela, Fortunę. Liczyliśmy natomiast na Przybyłę, Pawlusiaka, Bobaka...

Jak więc widać, wszyscy faworyci mają swoje słabe strony. A każdy inny zwycięzca to będzie ogromna niespodzianka. Tyle że niespodzianki w skokach zdarzają się bardzo często.

Małysz może zostać mistrzem świata, ale bardziej prawdopodobne, że będzie np. szósty. A może też być dwudziesty czwarty. To byłoby przykre, ale nie tragiczne. Będzie miał jeszcze w życiu kilka szans.

Ja też to przeżyję, jak przeżyłem nagłe załamania formy Józefa Przybyły, fatalny upadek Tadeusza Pawlusiaka czy klęskę polskich skoczków na olimpiadzie w Innsbrucku w 1976 roku.

Tego dnia zimą 1963 roku, gdy rodzice zaprowadzili mnie w Zakopanem na konkurs skoków, coś się ze mną stało. To trwa do dzisiaj: owszem, wyuczyłem się zawodu, pisuję poważne teksty o polityce, sprawach społecznych, kulturze. Ale tak naprawdę dobrze rozumiem mojego Marcina, gdy mówi, że za kilka lat pojedzie do Planicy, by uczyć się w tej samej szkółce narciarskiej, którą skończył Primoż Peterka. Bo jakoś tam ciągle jestem ośmioletnim chłopcem, który marzy, by zostać wielkim skoczkiem narciarskim.

Co czuja podczas skoku?

Skoczkowie nie należą do osób bojaźliwych, ale miewają chwile słabości. Kiedyś Helmut Recknagel wszedł na wieżę w Ga-Pa, przystanął na chwilę, spojrzał w dół i zszedł z powrotem. Rok później zdobył tytuł mistrza świata. Oto wypowiedzi najlepszych skoczków dla "Magazynu"

* Espen Bredesen, mistrz olimpijski, człowiek, który skoczył na nartach 209 metrów: Lecąc w powietrzu człowiek czuje... Nie, nie wiem, musicie spróbować sami. Dalekie skoki, zwłaszcza na mamucich obiektach, są bardziej podniecające. Panicznie się boję, kiedy stoję pod wielką skocznią, ale strach zmienia się w ekscytację, gdy zdaję sobie sprawę, że teraz moja kolej. Mija bojaźń, zaczynam być pewny siebie, wiem co robić. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, co takiego jest w skokach, że decyduję się podejmować ryzyko. Ale gdyby skoki były zupełnie bezpieczne, nie uprawiałbym ich.

* Jens Weissflog, trzykrotny mistrz olimpijski (Sarajewo 1984 r. i Lillehammer 1994 r., dwukrotnie), dwukrotny mistrz świata (1985 r. i 1989 r.). Jako jedyny zawodnik w historii czterokrotnie zwyciężył w Turnieju Czterech Skoczni: W naszej dyscyplinie najbardziej pozytywnym uczuciem jest strach. Strach jest przeciwieństwem brawury. U zawodnika obie te cechy muszą się równoważyć, harmonizować ze sobą. Kto go nie czuje, nie jest zawodnikiem, ale samobójcą. Po 25 latach skakania, stając na szczycie skoczni i spoglądając w dół, zawsze się boję. Ale nie wstydzę się do tego przyznać.

* Andreas Goldberger (Austria): Trudno to opisać, bo każdy skok jest inny. Za każdym razem czuję coś innego. Kiedy zjeżdżam w dół do miejsca, w którym następuje wyskok, przez głowę przelatują mi tabuny myśli. Nie jestem w stanie ich kontrolować. Kiedy już jestem w powietrzu, wiem, czy skok jest udany, czy też zepsuty, i czasami złoszczę się jeszcze przed wylądowaniem. Taki lot dłuży się w nieskończoność. Ale kiedy ląduję na ziemi z dobrym wynikiem, czuję się mniej więcej tak jak saper, który rozbroił minę. Do końca nie wiem, co znaczy pojęcie "strach". Każdy podaje inną definicję. Przygotowując się do startu i stając na rozbiegu, przechodzę przez różne stany. Czuję euforię, żądzę zwycięstwa, ale i niepewność, co za chwilę się zdarzy.

* Adam Małysz: Na to nie ma słów. Kto nie spróbuje, nie zrozumie. Lecieć to bardzo przyjemne. Ale boi się każdy. Każdy z nas widział przecież wypadki innych. Trzeba jednak umieć opanować nerwy.

* Mirosław Grzybowski (18 lat): W górze człowiek czuje się jak ptak. Ale tylko w czasie dobrego skoku...

Jak zostali skoczkami?

* Weissflog: W Erlabrunn, w górach Erz, skąd pochodzę, każdy rodzi się z nartami na nogach. Dzieci nie robią nic innego, tylko jeżdżą i skaczą z małych górek. Ja zostałem skoczkiem przez lenistwo. W naszym miasteczku nie było wyciągu narciarskiego, była za to mała skocznia. Nie chciało mi się, tak jak kolegom, pół dnia wchodzić na górę, żeby raz zjechać slalomem. Krócej było wejść po schodach na skocznię i skoczyć.

* Goldberger: Byłem skazany na skakanie. W okolicach Waldzell, małej wioski, gdzie się urodziłem, nie ma takich wzgórz, z których dałoby się zjeżdżać na nartach. Niedaleko naszego domu stoi za to skocznia. Pierwszy raz zabrał mnie tam starszy brat, który sam dużo skakał i był mistrzem okręgu. Kiedy w wieku 14 lat skończyłem podstawówkę i decydowały się moje losy, rodzice nie chcieli się zgodzić, żebym poszedł do szkoły dla skoczków. Chodziło o pieniądze, nauka tam była droga. Matka protestowała także ze strachu o mnie. Na szczęście ojciec wziął w końcu moją stronę. Skoki narciarskie to mój sposób na życie. To więcej niż zawód i hobby. To namiętność. Dzięki sportowi jeżdżę po świecie, pozna- ję ludzi, miasta i ich historię. Jestem zawodowym żołnierzem armii austriackiej, ale nie wyobrażam sobie, żebym mógł tylko paradować z karabinem.

Lot w inny wymiar

Skocznia w Oberstdorfie przez wiele lat była niepozorna. - Teraz urosła. Wskazujący palec Pana Boga ma 72 m wysokości i 145 m długości - napisał "Ski Magazin". I nic dziwnego, że gdy staje się na górze w oczekiwaniu na zielone światło, przed oczami przemyka całe życie.

Na górę jedzie się przyprawiającą o klaustrofobię ciasną windą. Ale poczekalnia na górze jest przytulna, jak w niebie. Po wyjściu z windy prawie każdy skoczek idzie do pisuaru. - To nie ma nic wspólnego ze strachem - tłumaczy słynny Austriak Andreas Felder i dodaje ze śmiechem: - Każdy wie, że decylitr mniej, to metr dalej.

Na szczycie wieży znajduje się drewniany krzyż. Nie dla aktu strzelistego, bo narciarz, owszem, przeżegna się, ale już na rozbiegu. Krzyż jest wykorzystywany do ćwiczeń rozgrzewających. Kto się nie rozgrzeje, ten zdrowo może zmarznąć w trakcie zjazdu. Prędkość na rozbiegu przekracza 100 km/h. - Przez krótką chwilę nie ma ciążenia. Odczuwam pełny spokój. Potem pojawia się strach. To jest lot w inny wymiar - napisał Austriak Toni Innauer w książce "Punkt krytyczny".

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.