Maciej Kot: Tak, zawsze lubiłem Azję. Ale nie zawsze umiałem tam startować. Początki były trudne. Te pierwsze wyprawy były mało owocne, trudno było o jakiekolwiek punkty. Musiałem się tego wszystkiego nauczyć: przyzwyczaić do zmiany czasu, do radzenia sobie z długim lotem, odpoczywania. Musiałem się też nauczyć skoczni w Sapporo, bo jest bardzo trudna. Potem z roku na rok było lepiej. I teraz rzeczywiście leciałem do Azji z bardzo dobrym doświadczeniem.
Tak traktuję to co się tam stało. Prowadziłem już po pierwszej serii w Klingenthal i tam się nie udało obronić pierwszego miejsca. Spadłem na piąte. Wyciągnąłem z tamtej sytuacji wnioski, nauczyłem się czegoś. To było bardzo miłe uczucie, obronić prowadzenie w Sapporo. Konkurs w Pjonczang był nieco inny, przeskoczyłem z czwartego na pierwsze miejsce i też coś sobie udowodniłem. Bardzo mnie te dwa scenariusze cieszą.
Chyba tak. Niby do każdego skoku podchodzi się tak samo, bez względu na zajmowane miejsce. Taka sama jest koncentracja, nastawienie. Ale nie da się aż tak samego siebie oszukać. Gdzieś tam, w głowie, jest ta myśl o prowadzeniu. I łatwiej jest, gdy się nie prowadzi, ale nie traci wiele do prowadzącego. Lepiej się wtedy skacze. Rola lidera po pierwszej serii nie jest łatwa.
Nie, nie było aż tak. Czułem się całkiem dobrze.
W Klingenthal problemem nie była psychika. Przerobiłem kilka takich sytuacji w ostatniej Letniej Grand Prix: prowadzenie po pierwszej serii, obrona prowadzenia w drugiej. Nie obroniłem prowadzenia w Klingenthal, bo to był czas gdy w moich skokach często pojawiały się błędy. W treningach, seriach próbnych, konkursach. I zdarzył się też wówczas w drugiej serii. Drobny błąd, ale na takim poziomie nawet drobny drogo kosztuje. Jeśli co drugi twój skok w treningach jest dobry, to logiczne, że w konkursie może się ułożyć tak samo.
Wtedy forma była dobra, ale niestabilna. Dziś jest stabilna. W Pjongczang obydwa skoki były dobre, do tego sprzyjały mi warunki. Miałem swój dzień. I w Sapporo, i Pjongczang. W Japonii było tak, że nawet nie wiedziałem, ile skakali moi poprzednicy, bo dmuchawy na górze skoczni zagłuszały wszystko. Byłem przekonany, że wszyscy skaczą krótko, bo tak było gdy wychodziłem z naszej poczekalni. To był ostatni moment gdy coś jeszcze słyszałem, wtedy wiatr był niesprzyjający, a skoki krótkie. Nie wiedziałem, ile muszę skoczyć. Po prostu zrobiłem swoje, wylądowałem daleko i byłem przekonany, że wygrałem bez żadnych wątpliwości. A na dole odkryłem, że wielu rywali poleciało daleko. I że zwycięstwo będę dzielił z Peterem Prevcem.
W drugim konkursie warunki miałem dużo lepsze. Wprawdzie tuż po wyjściu z progu mnie przycisnęło, ale przeczekałem to i potem niżej już trafiłem na taki wiatr, który pozwolił odlecieć.
Warunki były loteryjne, ale myślę że nie ma dziś drugiej skoczni na świecie na której przy takim wietrze dałoby się przeprowadzić konkurs. Gdy wyszliśmy z hotelu, to wszystko wokół fruwało. Trudno się było utrzymać na nogach. Gdy na górze wychodziliśmy z windy i trzeba było przejść kawałek na odkrytej przestrzeni, to trzymaliśmy mocno narty, żeby ich wiatr nie wyrwał. Niebywałe. A jednak dało się skakać. Wrócę z Pjongczang z bardzo dobrymi wrażeniami. Może organizacyjnie jeszcze nie wszystko działało, ale Koreańczycy mają rok, żeby to przećwiczyć. A jeśli chodzi o przygotowanie obiektów, to naprawdę zaimponowali. Widać, że to nie powstawało w pośpiechu, jest przemyślane. Skocznie są nowoczesne, obiekty są blisko siebie, z wieży skoczni widać większość aren olimpijskich. Myślę, że to będą dobre igrzyska. Polubiłem to miejsce. A w drugim konkursie nie tylko warunki mi sprzyjały. Skoki też były lepsze niż w pierwszych zawodach. Ta wygrana była, tak myślę, pełniejsza niż ta w Sapporo. Bo samodzielna, z konkretną przewagą. Ale zwycięstwo to zwycięstwo. Daje wielką satysfakcję z wykonanej roboty. I nie będę ukrywał, działa jak narkotyk. Chce się więcej i więcej.
Dlatego teraz jestem pełen pozytywnych myśli na dalszą część sezonu.
Trzeba będzie sobie z tym poradzić. Rosnące zainteresowanie i oczekiwania nie są dla nas nowością, myślę że akurat na to jesteśmy przygotowani jak mało która kadra. Najważniejsze to po powrocie do Polski odpocząć od tych wszystkich emocji i polecieć do Finlandii jak na zwykłe zawody. Czy na mistrzostwach świata, Polski, czy igrzyskach, trzeba na skoczni robić to samo. I tak zamierzam do tego podejść. W piątek wylatujemy do Polski, w najbliższy wtorek do Lahti. Pierwszy konkurs 25 lutego, myślę że jest dość czasu, żeby odpocząć i odpowiednio się nastawić.
Jeszcze nie do końca, ale już jest blisko.
Nie, nie było tak, że wliczyliśmy w koszty przygotowań obniżkę formy na skoczni. Chodziło o błędy techniczne. Rzeczywiście to był taki czas, gdy więcej trenowaliśmy na siłowni, ale to nie miało wpływu. Pojawił się u mnie problem z prawą nartą w locie. Źle go zinterpretowaliśmy, wybraliśmy zły sposób na poprawę, i dopiero podczas weekendu w Oberstdorfie udało się znaleźć to o co chodziło.
To pokazuje, jak ważne jest: mieć plan i się go trzymać. Wtedy wystarczy zrobić korekty po drodze i wszystko się znów dobrze układa.
Nie, najważniejsze to być pozytywnie nastawionym do tego co się robi. A obsada azjatyckich konkursów potwierdziła nasze przeczucia. To był mądry wybór, wszyscy skoczkowie z czołówki polecieli i jesteśmy teraz przed Lahti w takiej samej sytuacji. Wracamy z Azji z trzema indywidualnymi zwycięstwami, wieziemy do Polski wiele punktów, dodaliśmy sobie pewności siebie, a ona pomaga we wszystkim, nawet w regeneracji. Ale wiemy też, że decyzję o starcie w Azji można obronić tylko w Lahti. Jeśli mistrzostwa będą dobre, to i wszystko po drodze było dobre. A jak coś pójdzie nie tak, to w dyskusjach wróci wyprawa do Azji. Pecha miał tylko Piotrek Żyła, który stracił miejsce w dziesiątce PŚ. W pierwszym konkursie w Pjongczang coś u niego nie zagrało, ale już w czwartek przegrał tylko z warunkami. Piotrek jest tak dobrym skoczkiem, że potrafi wyeliminować błędy z dnia na dzień i jestem przekonany, że w Lahti powalczy.
Stefan Horngacher to potrafi. I my jako jego drużyna też potrafimy.
Nie do końca się z tym zgodzę. Zawsze wkładałem w skoki całe serce. Miałem oczywiście inne zainteresowania, nadal je mam, może wcześniej rzeczywiście poświęcałem im więcej czasu i uwagi niż teraz. Ale moim zdaniem wszystkie poprzednie problemy w skokach zaczynały się i kończyły na skoczni, nie miały nic wspólnego z moimi hobby i pasjami. Pewnie to po prostu przyszła dojrzałość. Ja to tak odbieram.
Właśnie miałem powiedzieć, że w polskiej szkole skoków znalazłbym bez trudu przykłady na potwierdzenie tej książkowej teorii. Niby każdy wiek jest dobry na wygrywanie, ale tu jednak jakaś mądrość jest: po 25. roku życia już ma się dość dużo doświadczenia, a ciało i duch są nadal młode, energia rozpiera. Tak się właśnie czuję teraz. W gotowości.