PŚ w Oberstdorfie. Wojciech Fortuna: Stoch ma ptasi instynkt

- Jak ktoś twierdzi, że Kamil Stoch nie potrafi latać, to radzę, żeby uważnie oglądał zawody - mówi Wojciech Fortuna przed lotami w Oberstdorfie. Mistrz olimpijski z 1972 roku barwnie wspomina loty z dawnych lat. - Nie okłamuję, daję słowo, że na pierwszych mistrzostwach świata myśmy latali ponad smreki. Jak złapałem powietrze przy wyjściu z progu, to nie miałem czasu złapać drugi raz, bo mnie przytkało - mówi Fortuna. Zawody w sobotę o godz. 16, relacja na żywo w Sport.pl

Obserwuj @LukaszJachimiak

Łukasz Jachimiak: Ze swych 20 zwycięstw w Pucharze Świata Kamil Stoch tylko jedno odniósł w lotach narciarskich. Dla porównania: Andreas Goldberger ze swoich 20 wygranych pięć zanotował na mamutach, a Peter Prevc z 21 triumfów aż siedem wywalczył w lotach. Statystyki kłamią, czy jednak pokazują, że nasz mistrz nie należy do grona genialnych lotników?

Wojciech Fortuna: Jak ktoś twierdzi, że Kamil nie potrafi latać, to radzę, żeby uważnie oglądał sobotnie i niedzielne zawody. Przecież to jest rekordzista Polski, on skoczył w Planicy 238 metrów, to robi wrażenie.

Robi, ale też trzeba pamiętać, że w historii było już ponad 60 lepszych lotów od tego, o którym pan mówi.

- Nie szkodzi, Kamil udowodni, kim jest również w lotach. Ja widzę, że jest świetnym skoczkiem, ale i znakomitym lotnikiem. Chłopak ma ptasi instynkt. I jak dalej będzie tak dobrze pracował ze Stefanem Horngacherem, to za rok na mistrzostwach świata w lotach będzie walczył o ostatni brakujący mu tytuł w skokach. A teraz w konkursach polatać powinien sobie też Piotrek Żyła. On mamuty uwielbia, w formie jest, fantazję ma. Będzie walczył z najlepszymi.

Z kim Stoch i Żyła będą według pana walczyć?

- Niesamowicie latają Słoweńcy. Ci chłopcy to urodzeni lotnicy. Na pewno są lepiej wyskakani na mamutach, zupełnie się nie boją, potrafią wykorzystywać prądy powietrzne, czołowe wiatry. Peter Prevc się nigdy nie cofnie. A wielu innych dobrych zawodników jak dostaje "czołówkę", to na mamucie zaczyna wydziwiać, wycofywać się, bo się boi, że poleci za daleko. Prevc czy kontuzjowany teraz Robert Kranjec są fachowcami. Ale Kamil też jest twardy. Nawet rozmawiałem wczoraj z Bronkiem Stochem [ojcem zawodnika] i wiem, że Kamil jest bardzo dobrze nastawiony. Zresztą, rozmawiamy sobie bardzo często, dużo dobrego słyszę od taty Kamila o całej drużynie, o atmosferze, jaka w tym sezonie jest w naszej kadrze. Miło mi z tego powodu niesamowicie, trzymam za chłopaków kciuki i cały czas twierdzę, że po letniej rewolucji mamy zespół na złoty medal "drużynówki" mistrzostw świata w Lahti. A jeśli chodzi o te loty, to proszę śmiało pisać, że Wojciech Fortuna twierdzi, że Kamil Stoch to urodzony lotnik. Że jak złapie cug, to nie odpuści. A może też tak być, że będą trudne warunki, że będzie wiało z tyłu. To wtedy kto wygra, jak nie Kamil? Nie ma teraz na świecie drugiego tak dobrego zawodnika na trudną pogodę jak Stoch. Natomiast jak będzie wiało z przodu, to chętnych do wygrywania będzie dużo. Nawet i Gregor Schlierenzauer może namieszać. To jest wciąż młody chłopak, który w lotach zawsze czuł się świetnie [wygrał aż 14 takich konkursów PŚ]. Był czas, że miał skoków dość, że sobie nie radził z tym, że mu nie idzie. Ale widzę, że motywację znów ma. Wrócił do Pucharu Świata w Wiśle, praktycznie od razu wypalił na sam dół skoczni i się uśmiechnął tak, że trudno było nie przeczytać tego uśmiechu. Ja tam widziałem myśl: "znów tu jestem, uważajcie". Peter Prevc jest jeszcze bliżej powrotu. On ma doświadczenie, którego jeszcze wyraźnie brakuje jego bratu. Domen jest świetny, ma niesamowity talent, ale skacze w kratkę. Jak ma jeden skok rewelacyjny, to drugi zepsuje. A Peter niedawno wyłączył się na tydzień, wyjechał, żeby odpocząć i już prawie wrócił do swojego skakania.

Znów ożyła dyskusja o stylu skakania Domena Prevca. Niedawno przekonywał mnie pan, że w tak głębokim wykładaniu się na narty nie ma nic niebezpiecznego, ale w przypadku skoczni mamuciej chyba ryzyko jest spore?

- Moim zdaniem absolutnie nie ma się czego bać. Wiem, że chłopak dopiero debiutuje na mamucie, ale nie widzę, żeby aż tak szarżował, jak mówi wielu ekspertów. Trzeba być odważnym, taki styl daje dobre odległości, przez sędziów też jest oceniany najwyżej. Bojaźliwi powinni siedzieć w domu.

W Oberstdorfie pierwotnie planowano taką przebudowę skoczni, by jej rozmiar wynosił 228 metrów. Gdyby się udało, Niemcy mieliby największego mamuta na świecie i pewnie teraz liczyliśmy na nowy rekord w długości skoku. Pan się w ogóle ekscytuje tym przesuwaniem granicy, do jakiej dolatuje człowiek?

- Szkoda, że w Oberstdorfie podobno nie da się skoczyć więcej niż 240 metrów. Ale i na takie wyniki niecierpliwie czekam w swoim fotelu. Lubię loty, bo to od zawsze rzecz tylko dla naprawdę odważnych. Cieszę się, kiedy widzę, jak ktoś frunie pod granicę ćwierć kilometra. Ale jak ktoś widział loty w moich czasach, to zrozumie, że mówienie o dzisiejszych "sport ekstremalny" chyba jednak jest przesadą.

Startował pan w pierwszych mistrzostwach świata w lotach, w 1972 roku w Planicy. Jak pan je wspomina?

- Pamiętam, że pojechałem tam bez formy. Zawody były pod koniec marca, a już miesiąc wcześniej zupełnie nie było warunków do treningu. Padał deszcz, wiał halny, myśmy już chodzili we wiosennych dresach, gdy trener zdecydował, że jedziemy do Planicy. Nikt z nas nie czuł formy. Ale zajechaliśmy na tę Planicę i zobaczyliśmy, że tam też nie ma warunków. Nie było śniegu, więc do setnego metra skocznia była przykryta styropianem. Na styropianowych płytach leżały kamienie, żeby styropianu nie porwał wiatr. Na treningu Stanisław Gąsienica-Daniel wpadł w te kamienie i to był jego ostatni skok.

Połamał się?

- Na szczęście nie, ale tak się potłukł, że zrezygnował, tłumacząc, że bardzo dziękuje, ale po tylu latach skakania nie przyjechał do Planicy, żeby się w niej zabić. Ja tam też żadnej przyjemności lotu nie poczułem. Rekord świata wynosił wtedy 165 m, należał do Manfreda Wolfa [został ustanowiony w Planicy trzy lata wcześniej], który twierdził, że już wkrótce będziemy latać po 200 metrów. Niestety, w pierwszych mistrzostwach nie zbliżaliśmy się do 160. Ja dwa razy skoczyłem w granicach 130 metrów [w oficjalnych wynikach widnieją odległości 114 i 117 m oraz 20. miejsce dla Fortuny] i podziękowałem Bogu, że sędziowie postanowili to przerwać, odwołać dwie następne serie z powodu złych warunków atmosferycznych. Przede mną wyjechało ze skoczni osiem karetek. Osiem! Zapamiętałem szczególnie upadek Reinholda Bachlera. Austriak, wicemistrz olimpijski z 1968 roku, spadł prosto na głowę. Na szczęście wyszedł z tego. Naprawdę nie umiem dobrze wspominać tamtej Planicy. Za to jak później parę razy bywałem na Pucharach Świata, to już wszystko zupełnie inaczej wyglądało. Prędkości inne, skocznia wydłużona, wyciągnięta tak, że parabola lotu jest zupełnie inna. Nie okłamuję, daję słowo, że myśmy na tych pierwszych mistrzostwach latali ponad smreki. Jak złapałem powietrze przy wyjściu z progu, to nie miałem czasu złapać drugi raz. Normalnie można sobie oddychać, a tam mnie przytkało, bo wiatr kręcił okropnie. Przez te dwa dni oddałem w sumie trzy czy cztery skoki i tyle było mojego latania. Czyli lotnikiem nie zdążyłem się poczuć. Na następne mistrzostwa, do Oberstdorfu, już nie pojechałem, bo noga była w gipsie. Szkoda, już wtedy chłopakom udawało się dolatywać do 160. metra, a gdy minęło jeszcze kilka lat, to objawił się nam prawdziwy lotnik, jakim był Piotrek Fijas. On zmusił Słoweńców do przebudowania skoczni. Jak doleciał do 194. metra, to przez siedem lat nikt go nie mógł pobić. W końcu Słoweńcy wygrzebali głębszą dziurę i jak zajechałem do Planicy, wracając kiedyś latem z Italii, to tabliczki z nazwiskiem Fijas już nie było, bo w latach 90. zaczęły się wreszcie loty na ponad 200 metrów. Trochę szkoda, że dzisiejsze loty już tak dobrze nie wyglądają.

Ale to dobrze, że najważniejsze stało się bezpieczeństwo zawodników. - Oczywiście. Ale jeszcze w czasach Adama Małysza oglądało się to wszystko dużo przyjemniej. Teraz niewiadoma to tylko pierwsza faza lotu. Wychodzisz z progu, chwilę czekasz, co ci dmuchnie, jak będzie. Jeśli jest pozytywny wiatr, to tylko trzeba pracować w powietrzu i sunąć niziutko nad zeskokiem. A jeszcze Adam latał wysoko, lądując spadał z dużych wysokości. A propos - zawsze się bardzo denerwuję, kiedy słyszę - słyszę to często - jak o Małyszu mówią, że nie był lotnikiem.

Widocznie niektórzy patrzą tylko na medale MŚ w lotach.

- To wielki błąd, do mistrzostw Adam miał pecha, o medal się otarł [w 2010 roku był czwarty, do trzeciego Andersa Jacobsena stracił 0,4 pkt], ale przecież w Pucharze Świata odniósł mnóstwo sukcesów [wygrał sześć konkursów lotów, 15 razy stanął na podium] i skakał wyjątkowo pięknie i odważnie. Małysz to był prawdziwy lotnik, to był kozak. Drugiego takiego nie widzę. Kamil jest dwukrotnym mistrzem olimpijskim, skoczkiem genialnym, ale aż tak w lotach nie walczy, nie jest aż tak aktywny. Inna sprawa, że dzisiaj to może nie jest już tak potrzebne, przy tych skoczniach i tych lotniach, jakich skoczkowie używają.

Jakich lotniach?

- Myślę o kombinezonach. Sprzęt jest świetny. Narty są lekkie, a do tego kostiumy z materiałów niosących zawodników. Przecież oni z prędkością 90 km/h skaczą po 140 metrów na dużych skoczniach, a my tyle osiągaliśmy na mamutach, mając na progu prędkość grubo ponad 100 km/h. Ale co tu porównywać, jak my nawet normalnie wytyczonych torów nie mieliśmy, żadnych prowadnic. Tory zakładał pierwszy przedskoczek. A potem z boku, z dziupli się wyskakiwało pod skosem i trzeba było w te tory trafić. Zdarzało się, że skoczek do progu dojeżdżał na plecach.

Zobacz wideo

Drugie zwycięstwo w historii Polaków w konkursie drużynowym! [MEMY]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.