Łukasz Kruczek: Nie czuję, żeby jakieś zaległości nad nami wisiały, mamy jeszcze czas na wszystko, co potrzebujemy zrobić, przerabialiśmy takie sytuacje przed ostatnimi wielkimi imprezami.
- Nie, nie ma takiego problemu. Był na początku po powrocie po kontuzji. Wtedy się trafiały skoki lepsze i gorsze. Ale teraz już to jest wyregulowane, pojawiają się tylko drobne mankamenty: lekko spóźnione odbicie, trochę inne prowadzenie nart. Dopasowujemy się do każdego obiektu, stąd takie różnice. Ale problemu nie ma.
- Teraz mamy grupkę czterech, pięciu zawodników w szpicy, każdy z nich może zdobyć złoto. Może doskoczyć jeszcze z tyłu jakichś dwóch, ale większych zmian bym nie oczekiwał.
- Taka przerwa działa różnie. Bardal i Ammann są doświadczeni, mają ustabilizowaną technikę, ale jednak punkt wyjścia mają teraz różny: bo przed kontuzją Simon skakał lepiej niż Anders. Czy Ammann wróci w formie pozwalającej walczyć o najwyższe miejsca, czy odbudował pewność siebie - dowiemy się na miejscu. Kontuzja Bardala była inna, on mógł być cały czas w treningu, tylko na skoczniach się nie pojawiał. To powrót podobny do powrotu Kamila na Turniej Czterech Skoczni.
- To jest grupa, która przez ostatnie lata zrobiła największy postęp. Tam się sporo zmienia, poza Freundem i Richardem Freitagiem pojawiają się różne nazwiska. Andreas Wank, mistrz olimpijski w drużynie, dziś skacze tylko w Pucharze Kontynentalnym i nie bryluje. Ale jego miejsce zajęli inni i trzymają poziom. Niemcy mają bardzo mocne ośrodki badawcze, zbierają bardzo dużo danych ze swoich skoczni. Ta w Oberstdorfie jest tak naładowana czujnikami, że pewnie wiedzą wszystko. Ale zebrać dane, obrobić dane to jedno. A wprowadzić w życie - co innego. Na końcu i tak decyduje człowiek.
- Są inni, niż byli. To jest nowa grupa, jeszcze niestabilna. Stefan Kraft skacze regularnie, jest liderem Pucharu Świata, co do niego nie ma żadnych wątpliwości. Ale już z innymi bywa różnie. Raz się coś uda młodym, raz tym bardziej doświadczonym. Co nie zmienia faktu, że są grupą bardzo mocną. Mają aż trzech, czterech skoczków, którzy mogą wygrać konkurs. Zobaczymy, jak na nich wpłynie presja, bo poza drużynówkami bywało z tym w wielkich imprezach różnie.
- Normalnej nie znamy. Znamy tylko jej profil. Ona była lekko modernizowana. Ostatnim Polakiem, który na niej skakał, nie licząc Pucharu Kontynentalnego sprzed roku, był Adam Małysz, który tam lata temu zajął miejsce na podium. Na skoczni dużej był konkurs rok temu, były problemy z wiatrem, siatki ochronne ustawiono za nisko. Profilem to jest skocznia podobna do dużej w Soczi - jeśli chodzi o to, jak się na niej zachowywać i jak się prezentuje. Zresztą projektował je ten sam człowiek. Nadzorca budowy też był ten sam. Skocznia w Soczi była trochę większa. Ale naprawdę bardzo podobna.
- Zwracaliśmy uwagę rok temu, że siatki powinny pójść w górę, żeby nie było takich turbulencji nad bulą. Zakładamy że tak będzie. A może się szczęście uśmiechnie i w ogóle nie będzie wiało. Przed mistrzostwami w Val di Fiemme było trochę inaczej. O skoczni w Predazzo wiedzieliśmy, że jeśli konkurs jest wieczorem i nie ma jakiejś burzy śnieżnej, to wieje lekko z tyłu. Predazzo jest wszystkim świetnie znane. Falun jest większą niewiadomą. Ale przypomnę, że ten zawodnik, który wygrał oba konkursy igrzysk w Soczi, ani razu wcześniej nie skakał ani na normalnej skoczni, ani dużej.
- Tak chciał. Ani on ani Piotrek nie mieli po lotach w Kulm żadnego problemu z przestawieniem się na skocznię normalną. Dlatego zdecydowaliśmy się na taki ruch.
- To brutalność sportu. Nazwisko nazwiskiem, chęci chęciami, ale na koniec muszę rozliczać chłopaków z tego, co pokazują na skoczni. Przede wszystkim w zawodach. Patrzymy, co możemy z nimi zrobić, na ile się mogą jeszcze podciągnąć. Wszyscy mieli takie same szanse. Gdy skoki nie wychodzą, trudno kogoś powoływać na słowo honoru.
- Nie, chodzi pewnie o to, że Maciek poprosił o tydzień wolnego po Willingen, potem chciał wrócić na skocznię. Ale to nie zdecydowało o tym, że nie jedzie do Falun, po prostu sam zrezygnował z kolejnej próby pokazania się z innymi zawodnikami.
- Nie chcę tego rozstrzygać. Wiem, że to temat atrakcyjny dla mediów, ale dla mnie nie, bo mam inne sprawy na głowie i muszę się nimi zająć. Trzeba będzie wrócić do tego po sezonie, zrobić analizę. Wszyscy się musimy nad sobą pochylić. I ci, którzy odnoszą sukcesy, i ci, którzy przegrali. W przypadku Maćka to jest porażka i trzeba wyciągnąć dobre wnioski, żeby kolejnej takiej porażki nie było. Potraktujmy to jako dobrą, choć gorzką lekcję.
- Z tym się nie zgadzam. Z jednej strony są wyniki, z drugiej parametry, które znam, i widzę postęp.
- Nawet gdyby w grupie byli ci sami ludzie, to nie byliby tymi samymi ludźmi. Moi skoczkowie się bardzo zmieniają. Zmienia ich doświadczenie, zmieniają ich małżeństwa, zmieniają narodziny dzieci. Zwycięstwa, porażki, otoczenie. Było jasne, że to, co zbudowaliśmy wtedy w Kuusamo, nie zostanie na wieki. Po pewnym czasie mało kto się będzie do tego odwoływał. Trzeba iść do przodu, uczyć się działać inaczej.
- Tak, bo nam się na dobre jeszcze tej zimy nie udało wystartować. A to brakowało Kamila, a to zdyskwalifikowali Kamila, a z nim drużynę. Jeszcze nie wiemy, jaki będzie skład. Ale najważniejsze dla nas, by w drużynówce nie zagalopować się w emocjach. Trzymać się swoich założeń, nie próbować przeskakiwać siebie. Zobaczę, jak chłopcy będą funkcjonować na miejscu, jakie będą prognozy pogody. Wtedy ułożymy drużynę. Niewykluczone, że ona się ułoży już na pierwszym treningu i potem do końca będziemy już jechać tą samą czwórką. Pięciu mamy tylko w indywidualnym konkursie na dużej skoczni.
- Kary dla najlepszych zawodników pokazują, że pierścień kontroli się mocno zacisnął. Jest ogólny popłoch, bo dyskwalifikacje zawodników z czołówki nigdy nie przechodzą niezauważone. Wszyscy zaczynają patrzeć po sobie: co ja jeszcze mogę mieć takiego, z czym można podpaść. I kiedy na mnie kolej. Widać, że skoczkowie zaczęli bardziej dbać o sprzęt i jego dopasowanie do reguł. My już to mamy dobrze przerobione, przecież przed Val di Fiemme dwa lata temu Kamil został zdyskwalifikowany za kombinezon w ostatnim konkursie przed mistrzostwami świata.
- Jest po prostu podczas sezonu czas nasilenia takich eksperymentów. Najpierw podczas Turnieju Czterech Skoczni, potem przed mistrzostwami czy igrzyskami. Wtedy kombinowania jest więcej. Ale i na co dzień nie ma konkursu, w którym by się nie zauważyło jakiegoś przypadku naciągania. To też element gry. Kto nie zostanie przyłapany, ten jest do przodu.
- Tak, ale jego kombinezon podczas kontroli był w porządku. To, że był naciągnięty w locie, zobaczyliśmy dopiero na zdjęciach z konkursu. Więc skończyło się ostrzeżeniem. Oczywiście, że to było nie fair ze strony Andersa. Ale w kontenerze kontroli wszystko było OK. I koniec. Dyskwalifikacja to już jest krok ostateczny. Zwykle jest tak, że najpierw się zaczynają dyskusje na wieży trenerskiej, kto co ma. I to jest pierwsze ostrzeżenie dla tych zawodników. Drugie to przestroga od jury, żeby nie przesadzać, bo następnym razem będzie dyskwalifikacja. Czasem są przecieki, że ktoś dostał ostrzeżenie, i widzimy, że od razu zaczyna lądować bliżej. A czasem kontrolerzy chcą dać sygnał wszystkim, że nie będzie pobłażania, i są takie dyskwalifikacje jak ostatnio. To jest temat rzeka, do tego bardzo niejednoznaczny. A eksperymentować trzeba, inaczej zostaniemy w tyle.
- Nie da się tego policzyć, bo czasem to są jakieś aluzje, insynuacje, czasem w formie żartobliwej. Ile było ostrzeżeń, to wie sam zawodnik. Bo podczas sprawdzania jest sam z kontrolerami. Kontrola odbywa się przede wszystkim po skoku. Ale zdarzają się też przed. Myślę, że uwag do nas nie było tak dużo.
- Trudno to sprawdzić. Od początku obecnego sezonu znów dużo się rozmawia o kombinacjach ze sprzętem, bo kombinezony mogą teraz odstawać o 1 centymetr więcej niż poprzednio. To się wydaje nic, ale daje bardzo dużo możliwości. I z rozmów z ludzi odpowiadającymi za kontrole wnoszę, że większość z nas jest za powrotem do bardziej przylegających strojów, do zasady zero tolerancji. Wtedy było po prostu prościej. Czy lepiej, nie mnie oceniać.
- Każdy taki wynalazek działa najpierw na psychikę skoczka. Wystarczy, że ma minimalną skuteczność, a już daje pewność siebie, i z tego przybywa metrów w locie. Po drugie, działa na tych, którzy takiego sprzętu nie mają. Tak było z wiązaniami Simona Ammanna. Wszyscy się skupili na tym, żeby mu tych wiązań zakazać, bo sami już nie mieli czasu ich dopasować. Simon zagrał psychologicznie, i wygrał.
- Każdy spróbuje. Trzeba. Nawet jeśli to będzie na nowo odszyty kombinezon, to już jest coś nowego. W Soczi Niemcy malowali boki nart na czarno, żeby były inne. Nic to pewnie nie dawało, ale mąciło w głowach. Gregor Schlierenzauer miał spody nart z innego materiału i na tym się wszyscy skupili. Nie wszyscy wychwycili od razu, że Niemcy na dużą skocznię wyszli z innymi bokami nart.
- To są drobne sprawy, które wprowadzamy krok po kroku. Nie wiem, czy będą w ogóle zauważalne.
- Ja wiem, jakie sobie cele postawiłem na ten sezon. W Pucharze Świata już się ich nie uda spełnić. Przed sezonem zakładałem, że jedziemy do Falun walczyć o medale w każdym konkursie. I tego założenia nie zmieniam.