Magdalena Śliwa przed ME: Współczułam Nawrockiemu. Niemczyk miał więcej szczęścia

- Nie zapomnę, jak Turczynki przyjechały na halę. Każda miała na szyi wieniec z kwiatów. Dziewczyny były dosłownie noszone na rękach. I absolutnie pewne siebie. Patrzeć jak one już świętują mistrzostwo Europy przed meczem z nami: to było przedziwne - mówi Magdalena Śliwa. Dwukrotna mistrzyni Europy wspomina pierwszy tytuł wywalczony w Turcji w 2003 roku. Czy za dwa tygodnie po swój pierwszy od lat medal mistrzostw Europy pojadą polskie siatkarki prowadzone przez Jacka Nawrockiego?

Prezes PZPS Jacek Kasprzyk w "Wilkowicz Sam na Sam":

Zobacz wideo

W piątek w Łodzi w swoim pierwszym meczu mistrzostw Europy 2019 Polska zmierzy się ze Słowenią. Początek spotkania o godzinie 20.30, relacja na żywo na Sport.pl.

W grupie B zagramy jeszcze z: - Portugalią (24 sierpnia, godz. 20.30) - Ukrainą (26 sierpnia, godz. 20.30) - Belgią (28 sierpnia, godz. 17.30) - Włochami (29 sierpnia, godz. 20.30)

Awans do 1/8 finału wywalczą cztery najlepsze drużyny z każdej z czterech grup. Tam rywalkami Polek będzie któryś z zespołów grupy B. W niej, w Bratysławie, walczyć będą: Rosja, Niemcy, Białoruś, Słowacja, Hiszpania i Szwajcaria.

Łukasz Jachimiak: Jako ekspert TVP Sport szykuje się Pani na towarzyszenie Polkom w drodze do medalu ME, czy raczej chce Pani powtarzać za trenerem Jackiem Nawrockim, żebyśmy nie wariowali?

Magdalena Śliwa: Ha, ha, trener Nawrocki oczywiście chce nas powstrzymać przed hurraoptymizmem. Ale ja na naszą reprezentację patrzę bardzo optymistycznie. Widząc jak dziewczyny w tym roku grają, wierzę, że dojdą do "czwórki".

Sytuację mają komfortową, prawda? Grają u siebie, w grupie, w której powinny być co najmniej drugie, a jeśli zdołają ją wygrać, to prawdopodobnie wćwierćfinale zagrają z Niemkami, z którymi w tym roku wygrały wszystkie cztery mecze.

- Dokładnie tak - grupę mamy absolutnie w naszym zasięgu. Oczywiście Włoszki są najmocniejsze, ale widzę, jaki potencjał mają nasze dziewczyny, więc liczę, na wyrównaną walkę.

Włoszki nie są chyba aż tak mocne jak Serbki, a nawet one, mistrzynie świata, w rozegranych trzy tygodnie temu eliminacjach do igrzysk nie były dla Polek rywalkami nie do pokonania?

- Oczywiście, że Serbki były do pokonania i szkoda, że tej szansy nie udało się wykorzystać. Nasza gra ciągle jeszcze trochę faluje. Teraz, na mistrzostwach pewnie też będą wzloty i upadki, zwłaszcza że to jest długi turniej i formę trudno utrzymać przez cały czas.

Ale chyba nie mogą się nam przydarzyć upadki w pierwszych meczach?

- Nie, nie, absolutnie się nie spodziewam, żeby dziewczyny zaliczyły jakąś wpadkę. Do meczu z Włoszkami powinny wszystko wygrać. Natomiast mecz z Italią na pewno będzie na dobrym poziomie, bo zespół Włoch jest bardzo mocny. Ale po tym co dziewczyny pokazały choćby z Serbią, my absolutnie nie stoimy na straconej pozycji.

Przegrany 1:3 mecz z Serbkami to przede wszystkim zadra, bo mimo naszego prowadzenia 23:17 w czwartym secie nie doszło do tie-breaka, czy jednak widzi Pani więcej pozytywów, jak trener Nawrocki, który przekonywał, że tak naprawdę celem było przede wszystkim budowanie drużyny, a nie wywalczenie awansu na igrzyska?

- Zgadzam się z trenerem. Serbki podarowały nam bardzo dużo punktów. Bądźmy szczerzy - dostaliśmy bardzo dużo prezentów, dlatego mecz był tak zacięty. Ale jednocześnie absolutnie nic nie ujmuję naszym dziewczynom. Mecz z mistrzyniami świata pokazał, że bardzo dobrze funkcjonuje nasz blok, że mamy bardzo dobrą atakującą, świetną rozgrywającą, a nasze środki są wysokie i jeśli tylko mamy przyjęcie, to nasza gra może być bardzo kombinacyjna, urozmaicona. Potencjał w naszej drużynie naprawdę jest. A jeszcze Magda Stysiak z dnia na dzień nabiera boiskowego doświadczenia, obycia na najwyższym poziomie i to na pewno będzie procentować. Wierzę, że już na tych mistrzostwach dziewczyna pokaże się z dobrej strony.

Na pewno można jeszcze poczekać na rozwój Magdy, ale potwierdzenie klasy drużyny chyba musi przyjść teraz? Trener Nawrocki buduje reprezentację już piąty sezon.

- Fakt, że budowa trochę trwała, ale widzę, że nareszcie grupa jest taka, w której rządzi zasada "Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Dziewczyny tworzą fajny kolektyw, grupa bardzo dobrze funkcjonuje. Mamy wartościowe zmienniczki, możemy liczyć na pomoc z ławki. Jest materiał na sukces. A czy sukces będzie? Pamiętajmy, że grają tylko ludzie, nie maszyny, więc nie można zakładać wyniku przed turniejem.

Mówi Pani o wartościowych zmienniczkach, ale taka Malwina Smarzek-Godek nie bardzo może sobie pozwolić na odpoczynek. Z całym szacunkiem dla Katarzyny Zaroślińskiej, Smarzek daje inną jakość.

- Na pewno jest inna jakość. Malwina pokazała w tym sezonie dużą klasę. Ona rozegrała mnóstwo spotkań, przeciwnicy doskonale wiedzieli jak i co gra, a i tak cały czas robiła mnóstwo punktów. Czasami nasza gra była uproszczona, rywalki w ciemno mogły iść blokiem do Malwiny, a i tak nie potrafiły jej zatrzymać. Duże brawa dla Malwiny. Mam nadzieję, że ona jeszcze długo się nie zatnie.

Smarzek imponuje nie tylko na boisku. Po porażce z Serbkami była tak rozżalona, że prosiła o zrozumienie i o odłożenie rozmowy na następny dzień. Ona wtedy nie chciała słuchać, że z koleżankami postawiła się ekipie mistrzyń, że trener jest zadowolony. Szczerze mówiąc, taka postawa jest mi bliższa niż ta prezentowana przez trenera wyciągającego pozytywy po głupio przegranym meczu.

- Doskonale rozumiem Malwinę. Zawsze marzyłam o grze na igrzyskach ale niestety, nie udało mi się zakwalifikować. Na pewno dziewczyny poczuły, że są bardzo blisko spełnienia marzenia. Po tak przegranym meczu trudno coś powiedzieć, bo jest żal, frustracja, analiza nieudanych akcji. Po takich meczach zawodniczka widzi tylko straconą szansę. Ambicja nie pozwala jej popatrzeć inaczej. Natomiast trener musi patrzeć z innej strony. To normalne, że widzi dobre rzeczy, które zafunkcjonowały i będą procentować. Jako trener rozumiem Jacka Nawrockiego. Tu obie strony miały rację.

Miała ją też Magda Stysiak, zwracając się po meczu z Serbią do internetowych hejterów. Słuchając, jak mówi o ludziach, którzy piszą jej, że się nie nadaje, przypominałem sobie, jak z Waszej złotej drużyny odchodziła Dorota Świeniewicz, tłumacząc, że nie chce dłużej znosić krytyki ze strony anonimowych frustratów.

- Myślę, że każda z nas inaczej reaguje i obiera takie komentarze. Ja jestem zwolenniczką nieczytania ich.

Świeniewicz czytała i przejęła się, mimo że była dwukrotną mistrzynią Europy, gwiazdą światowego formatu.

- Tak, były trochę inne czasy. Teraz wiadomo, że na takie komentarze trzeba się jak najszybciej zamknąć. Piszą je ludzie, którzy zazwyczaj nie mają pojęcia o sporcie. Takimi wypowiedziami nie wolno się sugerować. Trzeba słuchać trenera, który dużo widzi i ma jakąś myśl. I najbliższych, bo oni zawsze mówią prawdę.

Wywołując Świeniewicz zacząłem się zastanawiać, co Wy sobie mówicie, siedząc razem jako ekspertki i oglądając kolejne tegoroczne mecze kadry. Przestałyście już wierzyć, że reprezentacja pod wodzą Nawrockiego zacznie grać dobrze, czy uważałyście, że słusznie trener dostaje tyle czasu, mimo że nic nie wygrywa?

- Trener ma naprawdę niełatwą sytuację. W naszej lidze środki mamy bardzo wartościowe, atakujących mamy urodzaj, ale jest bardzo duży problem z przyjmującymi. Nie mamy dziewczyn z dobrymi parametrami, wysokich, z pewnym odbiorem. W naszych klubach na tej pozycji grają głównie zagraniczne dziewczyny. Fajnie, że Martyna Grajber i Natalia Mędrzyk zaskoczyły, że oprócz przyjęcia zaczęły grać bardzo technicznie w ataku. Siła nie jest taka, jakiej byśmy chcieli, ale dziewczyny nadrabiają w inny sposób. Generalnie one bronią i przyjmują bardzo dobrze, ale na siatce trochę im brakuje, dlatego siłę ataku muszą uzupełnić inne zawodniczki.

Dlatego dwumetrowa Stysiak jest dla naszej kadry tak ważna?

- To jest ideał. Jak Magda zacznie być bardzo regularna w przyjęciu, to będzie potęgą.

Z ostatnich mistrzostw Europy Polska odpadła już w barażu o ćwierćfinał, na mistrzostwa świata się nie zakwalifikowała, przegrywając eliminacje w Warszawie nie tylko z Serbią, ale i z Czechami. Pani koleżanki z kadry "Złotek" mówiły, że chyba przydałby się nam jakiś zagraniczny fachowiec, a Pani ciągle wierzyła, że Nawrocki jednak zbuduje zespół, o którym bez przesady będziemy myśleć jak o kandydacie do medalu dużej imprezy?

- Na pomysły sprowadzania trenerów zagranicznych patrzę z rezerwą, bo wiem, że polscy trenerzy też są dobrzy. Popatrzmy, że rozwinąć musiały się zawodniczki. Asia Wołosz gra już we Włoszech długo, ale Malwina Smarzek czy Agnieszka Kąkolewska wyjechały niedawno. Dopiero nabrały doświadczenia na najwyższym poziomie i teraz to widać w grze reprezentacji. Kiedy kadra przegrywała, to ja trenerowi Nawrockiemu współczułam. Pewnych rzeczy nie mógł przeskoczyć, trzeba było cierpliwości. Ale teraz jest już taki czas, że drużyna jest zbudowana i będzie się tylko wzmacniać. Jeżeli utrzymamy ten trzon przez najbliższe lata, a kolejne dziewczyny będą wyjeżdżały grać w lepszych ligach, to nasza repezentacja będzie mocna.

Czyli gdyby Andrzej Niemczyk dostał kadrę z takim potencjałem jaki miała na początku kadencji Nawrockiego, to też miałby problem?

- On miał więcej szczęścia, jeśli chodzi o doświadczone zawodniczki.

Już przed ME 2003 Pani miała za sobą kilka lat gry we Włoszech, tak samo Małgorzata Glinka, Dorota Świeniewicz.

- I Małgosia Niemczyk, i Asia Mirek też. My już powąchałyśmy innej siatkówki, wniosłyśmy do kadry dużo doświadczenia. Trener na nas budował. My się przekonałyśmy, że w Polsce siatkówka jest w pieluchach w porównaniu z tym, co się działo we Włoszech. Tam był pełen profesjonalizm, u nas dopiero powoli zaczęto o nim myśleć.

To paradoks, że dzisiejsza kadra, dopiero aspirująca do sukcesów, ma dużo lepsze warunki od Waszej, mistrzowskiej.

- Oj, nawet nie ma porównania. Pamiętam mistrzostwa świata tuż przed tym jak wygrałyśmy pierwsze mistrzostwo Europy. To był rok 2002. My wtedy miałyśmy problem ze skompletowaniem jednakowych koszulek na trening, a już poza halą to zupełnie nie wyglądałyśmy jak jedna drużyna.

Po złocie ME z 2003 roku było już tak, jak powinno być w ekipie mistrzyń?

- Trochę się poprawiło, ale grałyśmy za śmieszne stypendium, a czasami tylko za zwrot kosztów dojazdu na zgrupowanie. Ale nie zależało nam na tym, my przyjeżdżałyśmy na kadrę, bo to kochałyśmy, liczyło się tylko żeby godnie reprezentować Polskę. Inaczej nie przyjeżdżałybyśmy na zgrupowania prosto po ostatnich meczach ligowych, bez wakacji. Nas łączyło to, że siatkówka to nasza pasja. Dlatego osiągnęłyśmy sukcesy. Było ciężko, ale się opłacało. Od nas zaczęło się wielkie zainteresowanie siatkówką w Polsce.

Rzeczywiście najpierw były Wasze złota z ME 2003 i 2005, a dopiero po nich przyszło srebro mężczyzn na MŚ 2006.

- Nie zapomnę, jaki boom na siatkówkę się zrobił po naszym pierwszym złocie. Byłam wtedy w Krakowie i nie do ogarnięcia było to, ile dzieci zaczęło przychodzić pograć.

Było podobnie jak na skoczniach w czasach małyszomanii, gdy dzieciaki stały w kolejce, a jak ktoś już skoczył, to zdejmował narty i dawał następnemu?

- Było naprawdę podobnie. Na hali Wisły między boiskami trzeba było założyć dodatkową siatkę. A że jej nie było, to na sznurku wisiała firanka. Autentycznie! Dzieci odbijały przez firankę. A i tak nie było możliwości, żeby wszystkie pomieścić na sali, więc robiły się kolejki.

W tamtych czasach prowadzący męską kadrę Raul Lozano potrafił zmusić szefów związków do inwestycji, choćby do wyposażenia siłowni w Spale w nowoczesny sprzęt. Trener Niemczyk też załatwiał dla Was lepsze warunki? Pytam, bo od zawsze jest takie poczucie, że kadra kobiet znajduje się u nas w cieniu kadry mężczyzn. Może chociaż wtedy tak nie było?

- Jak jest u panów to mnie nigdy za bardzo nie interesowało. Ale nam po złotych medalach niczego nie brakowało. Jeśli chodzi o maszyny do ćwiczeń, to wszystkie, jakie chciałyśmy mieć pojawiły się, gdy kadrę przejął trener Marco Bonitta. Ale już wcześniej wszystko było dopięte na ostatni guzik. Mnie niczego nie brakowało.

Po wygraniu dwóch mistrzostw Europy pojawiły się wreszcie dla Was pieniędze? PZPS i sponsorzy doceniali "Złotka"?

- Dużą rzecz zrobił dla nas Plus. Dostałyśmy telefony i miałyśmy rozmowy praktycznie bez ograniczeń.

Serio? To była najlepsza nagroda za zdobycie dwóch złotych medali mistrzostw Europy? Nie było milionów do podziału?

- Jakieś tam premie były, ale nigdy nie były takie, żeby mówić, że się odczuło zdobycie mistrzostwa. A telefony były ważne, bo jak pojechałyśmy grać do Japonii, to minuta rozmowy czy sms kosztowały tyle, że nie byłoby nas stać. Całe stypendium rozpłynęłoby się po tygodniu korzystania z telefonu. My się cieszyłyśmy z małych rzeczy. Doceniałyśmy, że ludzie się nami interesują. A z działaczy też ktoś zawsze na naszych meczach był i w nas wierzył.

Najbardziej chyba ówczesny prezes Mirosław Przedpełski, który na finał ME 2005 z Włoszkami przyszedł w złotym krawacie.

- Zgadza się. Ale z Włoszkami najbardziej kojarzy mi się inna historia. Ta z 2003 roku.

Myśli Pani o ich meczu z Bułgarią?

- Tak, to było niesamowite. Ostatnia kolejka fazy grupowej, nasz mecz z Czechami miał się zacząć zaraz po spotkaniu Włochy - Bułgaria, a ono jeszcze trwało, gdy my już byłyśmy za kotarą. Miałyśmy się za nią rozgrzewać, ale zamiast to robić oglądałyśmy mecz przez szpary w kotarze. Bardzo kibicowałyśmy Bułgarkom.

Gdyby nie wygrały, zostałaby Wam walka o miejsca 5-8, a nie w półfinale.

- Dlatego to wtedy przeżyłam największe emocje. Były naprawdę ogromne. Później w meczu z Czeszkami byłyśmy wyczerpane, przez pół meczu myślałyśmy o tym, co się stało i o jaką stawkę nagle gramy.

Ktokolwiek w Waszej drużynie wierzył, że Włoszki się potkną?

- One były wtedy świetnym zespołem, rok wcześniej wygrały mistrzostwa świata, były w gazie. Tak klasowy zespół grał z Bułgarią, która falowała, była groźna, ale niestabilna. Na szczęście dla nas Bułgarki też grały o ważny cel - musiały wygrać, żeby później mogły walczyć w kwalifikacjach do mistrzostw świata. Jak poszłyśmy do Bułgarek i do Giovanniego Guidettiego, który je prowadził, podziękować i pogratulować, to trener powiedział: "Ale ja wcale nie grałem dla was, ja grałem dla siebie". Nie szkodzi, myśmy ściskały kogo się dało za to, że Włoszki zostały pokonane.

Wycieczka do Bułgarek i ich trenera miała miejsce zaraz po ich zwycięstwie, tuż przed Waszym meczem z Czeszkami?

- Tak, to były ogromne emocje, wszystko się działo na gorąco.

Niedziwne, że później tak trudno Wam się grało.

- Dobrze, że nikt nie widział, co myśmy tam przed meczem robiły, ha, ha.

Rozegrała Pani w kadrze Polski 359 meczów, najwięcej ze wszystkich zawodniczek w historii - chyba nie ten z Czeszkami zapamiętała Pani najlepiej?

- Moje najbardziej trwałe wspomnienie to mecz z Turczynkami o złoto ME 2003. Nie zapomnę, jak one przyjechały na halę. Każda miała na szyi wieniec z kwiatów. Organizatorzy mistrzostw byli pewni, że one wygrają i szybko zaczęli świętowanie. Dziewczyny były dosłownie noszone na rękach. Patrzeć jak one już świętują mistrzostwo Europy przed meczem z nami - to było przedziwne.

I na pewno świetnie motywujące? Trener Niemczyk pewnie szczególnie zwracał Wam na to uwagę?

- Oczywiście, chociaż wiele nie musiał mówić. Myśmy się razem z Turczynkami przygotowywały do meczu w sali rozgrzewkowej, bo w głównej przedłużał się mecz o trzecie miejsce. I widziałyśmy w jakich one są nastrojach, jak są przekonane o swojej zdecydowanej wyższości. Były absolutnie pewne, że wygrają, tłum kibiców i miejscowych działaczy też. Okazało się, że wobec naszej twardej, pewnej gry były jak sparaliżowane. Miałyśmy łatwe zadanie, to był mecz do jednej bramki [było 3:0, w setach 25:17, 25:14 i 25:17].

Turcja staje się puentą naszej rozmowy, bo w niej teraz znów będzie się toczyła gra o medale, a w styczniu odbędą się tam europejskie kwalifikacje do igrzysk w Tokio.

- Dopiero po mistrzostwach Europy będziemy znać zespoły, które w tych kwalifikacjach wezmą udział. Ale Turczynki będą najgroźniejszym rywalem w walce o igrzyska. To jest bardzo niewygodny zespół. Taki, który w miarę trwania turnieju staje się mocniejszy. One będą trudne do pokonania. Jednak wszystko jest możliwe.

Wierzy Pani, że teraz Polki wywalczą w Turcji medal ME, a w styczniu wrócą tam i zdobędą awans na igrzyska? Czy jednak nasza drużyna jeszcze urosła za mało, żebyśmy oczekiwali aż tyle?

- Medal mistrzostw Europy - to jest możliwe i życzę tego dziewczynom z całego serca. Wiem, że nie będzie łatwo. Po mistrzostwach możemy zacząć rozmawiać o kwalifikacjach do igrzysk. Wtedy będziemy mówić o rywalkach, o tym, że termin jest trudny, bo w styczniu ciężko razem potrenować, a nie wiadomo, kto w jakiej formie przyjedzie z klubu.

Będziemy się martwić choćby tym czy Stysiak we Włoszech grała czy była rezerwową.

- Faktycznie bardzo ważne jest, żeby ona tam grała. Liczmy na to, że skoro podpisała we Włoszech kontrakt, to w nią tam wierzą i chcą jak najszybciej z niej wyciągnąć to co najlepsze. Oby rozwinęła się tak jak Malwina Smarzek.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.