Andrzej Kowal: Nie chciałem przeciągać sytuacji, która wytworzy większe niezadowolenie

- Nie jestem człowiekiem nie wiadomo jak spełnionym, ponieważ przez sześć lat dużo osiągnęliśmy, ale mogliśmy zrobić więcej. Myślę jednak, że sztab trenerski ma bardzo duży wkład w sukces klubu w ostatnim czasie i uważam, że udało nam się odbudować jego markę zdobywając złote medale po dość długiej przerwie - o zakończonej współpracy w roli trenera Asseco Resovii Rzeszów opowiedział Sport.pl Andrzej Kowal.

Jeśli patrzy się na współczesną siatkówkę, to trudno wyobrazić ją sobie bez Andrzeja Kowala w Asseco Resovii Rzeszów. Najpierw zawodnik, później asystent trenera, a ostatnio szkoleniowiec klubu z Podkarpacia mimo ważnego kontraktu postanowił zrezygnować z pełnionej funkcji po odpadnięciu z rywalizacji o złoty medal mistrzostw Polski. 46-letni trener ma jednak swój plan na przyszłość i wciąż wiele do udowodnienia.                    

Sport.pl: - Sezonowe emocje już opadły?

Andrzej Kowal: - Na ten moment jestem w trakcie podsumowywania poprzedniego sezonu. Nadal oglądam poszczególne mecze, więc sam dla siebie jeszcze nie zrobiłem zestawienia – daję sobie na to miesiąc. A poza tym jest tak, jak zwykle. Zawsze po zakończeniu rozgrywek zapada spokój i dopiero wtedy, z dystansu, różne rzeczy widzi się z innej perspektywy. Na ten moment nie wyciągnąłem jednak dosadnych i głębokich wniosków. Emocje zawsze opadają, ale ja jestem takim człowiekiem, że odtwarzam je sobie ponownie poprzez analizę każdego pojedynku mojego zespołu. Teraz tak naprawdę cały czas tym żyję.

- Odpadnięcie rzeszowian z walki o złoty medal wywołało ogromne emocje i falę krytyki z każdej strony. Mimo tego, że w trakcie sezonu mówił pan o wypełnieniu kontraktu w klubie i zostaniu w nim w kolejnym sezonie, zrezygnował pan z prowadzenia Resovii. Jedno miało wpływ na drugie?

- Nie, nie interesowało mnie, jak inni na to reagują. W ogóle nie czytam tego, co pojawia się w sieci – ani wywiadów, ani opinii – ponieważ nie mają one dla mnie znaczenia. Słuchałem jedynie komentarzy moich najbliższych współpracowników, a nie ludzi, którzy coś gdzieś sobie wypisują. Gdyby takie hasła na mnie oddziaływały, to nie mógłbym pozostać w zgodzie sam ze sobą. Każdy kibic ma prawo do własnej oceny, jednak nie powinno mieć to wpływu na kogokolwiek, tym bardziej jeśli dana osoba decyduje się pracować w takiej formie, w jakiej robią to trenerzy. Decyzja o pożegnaniu się z Resovią dojrzewała we mnie już wcześniej, a po porażce ze Skrą po prostu ją podjąłem.

- Mecz ze Skrą był momentem, w którym przestał pan wierzyć w projekt współpracy z Resovią w kolejnym sezonie?

- Nie, w swój zespół wierzyłem cały czas. Każdy mecz tego sezonu to była inna historia i w każdym z nich wiarę w zwycięstwo budowało się na nowo. W Resovii spędziłem sześć sezonów i wszystko to, co się działo kumulowało się we mnie przez wiele lat. Trzeba mieć świadomość, że mój zawód charakteryzuje to, że nigdy nie wiadomo, kiedy współpraca się zacznie, a kiedy skończy.

- Zgadzam się z tym, co mówi wielu innych trenerów – praca w klubie to praca w cyklach. W mojej opinii najwłaściwszy jest cykl czteroletni i nie mówię tu o sprawach związanych z poziomem sportowym i z wynikami osiąganymi przez zespół. Same cztery lata działania w jednym miejscu są uważane za optymalny czas dla szkoleniowca, a po ich upływie trener potrzebuje zmiany. Ja ją w końcu odczułem i doszedłem do wniosku, że już wystarczy.

- Nadal uważam, że podjąłem dobrą decyzję. Proszę nie zrozumieć mnie źle – nie staram tłumaczyć się tym, że byłem zmęczony, lub że coś mi się po prostu odmieniło. Moja praca to ogromna przyjemność i satysfakcja. Rzadko kiedy trenerzy pozostają jednak aż tak długo w jednej drużynie. Nie chciałem przeciągać sytuacji, która wytworzy większe niezadowolenie. Uważam, że swoją pracę wykonałem, a czy z lepszym, czy gorszym skutkiem - to należy do oceny kibiców i ludzi związanych z klubem. Kiedy rozpoczynaliśmy rozgrywki sezonu 2016/2017 nie spodziewałem się, że postanowię zakończyć współpracę z Resovią. Mój kontrakt był bardzo długi i zależało mi na tym, by go dokończyć, ale stało się jak się stało i trzeba z tym żyć.

- Wiele razy powtarzał pan, że zawsze będzie panu zależało na rzeszowskim klubie. Czy teraz z perspektywy jest coś, co mógłby pan jeszcze przekazać zawodnikom Resovii, czy też czuł pan, że dla zespołu najlepsze jest nowe, świeże spojrzenie?

- Nowy sezon to jest zawsze nowy start i nigdy nie można powiedzieć, że to, co się działo w poprzednim będzie negatywnie wpływać na kolejne rozgrywki. Zawsze traktuje się go jak nowe rozdanie i zaczyna się od zera, a wcześniejszą pracę traktuje wyłącznie w kategoriach doświadczenia. Jeśli ktoś zauważył u siebie jakieś błędy, to w następnym sezonie powinien zrobić wszystko, by ich uniknąć.

- Warto zapytać, co widział pan w sobie do zmiany – nie tylko przez ostatni rok, ale również w poprzednich latach choćby wtedy, kiedy finał z ZAKSĄ nie ułożył się po pana myśli.

- Prawda była taka, że w sezonie 2015/2016 skumulowaliśmy nasze emocje maksymalnie na Final Four Ligi Mistrzów w Krakowie. Nie wiem, czy to był błąd, czy nie, ale mecz finałowy z ZAKSĄ odbył się zaraz po rozgrywkach europejskich, więc nie byliśmy w stanie odbudować się mentalnie do tej rywalizacji. Fizycznie byliśmy jednak przygotowani do starcia. Do tego wszystkiego musieliśmy dodać bardzo dobrze grających w poprzednim sezonie zawodników z Kędzierzyna-Koźla, którzy prezentowali wysoką pewność siebie. Właśnie dlatego przegraliśmy ten finał, to był po prostu sport.

- Czasami zdarza się, że bardzo mocne zespoły odpadają z jakichś rozgrywek i nie zdobywają medali. Zawodowa praca w takiej dziedzinie jednak się z tym wiąże i nie ma matematycznego wskaźnika, który mógłby wyliczyć jeden współczynnik sukcesu. Każdy zespół stara się zbudować skład, którym zaskoczy rywali i zmieni grę drużyny. Czy przed danym sezonem można cokolwiek przewidzieć? Absolutnie nie. Prawdziwą formę weryfikują rozgrywki. Nie ma dwóch takich samych recept na sukces.

- Sezon 2016/2017 był trudniejszy niż wcześniejszy mimo tego, że dla wielu srebrny medal to było wtedy za mało?

- Dla mnie srebro było i będzie sukcesem. Ówcześnie nasza sytuacja nie była ciekawa ze względu na kontuzje, lecz byliśmy w stanie wygrać tamten medal dzięki szerokiemu składowi. Straciliśmy wtedy naszego lidera – Jochena Schoepsa – który był naszym najlepszym podstawowym zawodnikiem, a mimo to zdobyliśmy 2. miejsce...

- Dobrze, ale w tym sezonie Jochen był, a medalu nie było. Jakaś tego przyczyna poza zwyczajowym „po prostu byliśmy słabsi” musiała się pojawić.

- Należy zwrócić uwagę na to, że był to pierwszy sezon Jochena po rocznej przerwie, więc niezmiernie trudno było ocenić wartość tego zawodnika. Siatkarze pokroju tego atakującego czy Piotra Nowakowskiego po długiej przerwie potrzebują dużej ilości grania, by wypracować odpowiednią dyspozycję fizyczną. Nie wystarczy im tylko okres przygotowawczy, aby się odbudować.

- Taki lider, jak Jochen, już od pierwszego momentu powinien grać na wysokim poziomie i w pełnej pewności siebie. Ale jak ma to zrobić, kiedy musi ją najpierw odbudować? Inną rzeczą były reakcje organizmu po kontuzji, a Niemiec miał duże problemy z regeneracją. Dlatego właśnie wpadliśmy na pomysł z Thibault Rossardem na ataku.

- Czyli pogubienie się w rotacji równorzędnymi zawodnikami nie było powodem wyników? Model zespołu zbudowanego z czternastu graczy się spisał?

- Pierwsze mistrzostwa zdobywaliśmy szerokim składem. Jeśli coś zdawało egzamin, to dlaczego mam to zmieniać? Warto zauważyć, że przy tej intensywności spotkań żaden z zespołów PlusLigi nie grał tylko jedną szóstką. Jeśli nasza liga składałaby się z ośmiu drużyn, to wtedy byłaby możliwość oparcia składu na mocnych podstawowych graczach i kilku dodatkowych. W poprzednich latach, kiedy zdobywaliśmy mistrzostwo, bardzo dużo meczów wygrywali zmiennicy. W drugim sezonie w rywalizacji o złoto, na boisku za Jochena Schoepsa pojawił się Zbigniew Bartman i zmienił losy spotkania. Pojedynek finałowy z Lotosem Treflem prowadziła natomiast para Dawid Konarski-Lukas Tichacek.

- W mojej ocenie przy tej intensywności spotkań w polskiej lidze nie ma mowy o tym, by siatkówka klubowa obyła się bez mocnej ławki rezerwowych. Nie wierzę, że można cały czas wygrywać jedną szóstką. Droga do sukcesu oczywiście może być różna, ale w mojej opinii szeroki skład jest jej składową. Kluczową sprawą rzecz jasna jest również dobry wybór zawodników. Nie wszyscy gracze akceptują taki system, bo większość z nich woli grać cały czas niezależnie od tego, czy prezentuje się dobrze, czy źle.

- Jeśli miałby pan wymienić dającą największą satysfakcję rzecz w tym sezonie pracy z Resovią, to co by to było?

- To, że zespół trzymał się razem niezależnie od wyniku. Świetnie się nam pracowało i z tego jestem bardzo zadowolony. Takich czynników było jednak więcej i nie było tak, że nagle wszystko się posypało. Sam fakt, że rundę zasadniczą zakończyliśmy na drugim miejscu najlepiej o tym świadczy.

- Władze Resovii powiedziały, że mają na pana pomysł. Czy chciałby pan być w klubie w innej roli niż pierwszego trenera?

- Na razie nie rozmawiam z nikim o mojej przyszłości. Gdzieś w głowie mam swoje plany, ale chyba jest jeszcze za wcześnie, by o tym mówić. Decyzję o tym, co dalej podejmę w ciągu najbliższego miesiąca.

- Hipotetycznie – dzwoni do pana jakiś klub z PlusLigi, mówiąc że potrzebuje pana jako trenera. Jest pan całkiem na nie, bo czasem potrzeba odpoczynku od kapryśnego zawodu szkoleniowca, czy zastanowiłby się pan nad taką propozycją?

- Przez lata kształciłem się w zawodzie trenera i wydaje mi się, że niemądrym byłoby to zmieniać po jednym słabszym sezonie. Zajmuję się tym już wiele lat i choć pracowałem tylko w jednym klubie, to nie widzę powodów, by robić rewolucję w życiu zawodowym. Wiem też, że ostatnie rozgrywki dodały mi wiele motywacji i dobrego materiału, by wyciągnąć wnioski, dzięki którym stanę się lepszym szkoleniowcem.

- Słyszałam, że był pan ostatnio w USA. Prywatnie czy zawodowo?

- Półprywatnie i półzawodowo. Co roku jeżdżę tam, by wziąć udział w finałach ligi uniwersyteckiej NCAA i jednocześnie w konferencji, choć tym razem jej nie było. Jestem tam z ciekawości i jako trener obserwuję młodych, perspektywicznych zawodników. Stanowi to bardzo dobrą możliwość do preselekcji potencjalnych graczy obdarzonych wysokim potencjałem. Jeśli przejrzałoby się sportowe CV siatkarzy, to wyszłoby na jaw, że sporo z nich wywodzi się właśnie z tych rozgrywek. Taki rynek zawsze trzeba więc analizować.

- Co chciałby pan, by było pańską spuścizną w Asseco Resovii Rzeszów?

- W Resovii jest nowy trener, więc to, co ja bym chciał za bardzo się nie liczy. To Roberto będzie wprowadzał swoją filozofię gry i weźmie odpowiedzialność za nowy zespół. Nie jest powiedziane, że to, do czego byłem przywiązany, będzie kontynuowane przez nowego szkoleniowca. We współczesnej siatkówce nie można mówić o wkładzie poprzedniego trenera w zespół; nie ma żadnej ciągłości. Drużyny buduje się w oparciu o wynik sportowy, a każdy chce osiągnąć jak najlepszy. Przyszłość planuje się w dużo mniejszej skali, ponieważ od najbliższego sezonu zależą sponsorzy i to, czy dany trener zachowa posadę.

- Czuje pan, że z rzeszowskiej sceny zszedł niepokonany?

- Po prostu czuję się dobrze. Nie jestem człowiekiem nie wiadomo jak spełnionym, ponieważ przez sześć lat dużo osiągnęliśmy, ale mogliśmy zrobić więcej. Myślę jednak, że sztab trenerski ma bardzo duży wkład w sukces klubu w ostatnim czasie i uważam, że udało nam się odbudować jego markę zdobywając złote medale po dość długiej przerwie. Sporo niedosytu jednak pozostało – byliśmy blisko wygrania Ligi Mistrzów, nie zdobyliśmy Pucharu Polski... Teraz czas na nowe rozdanie, nowego trenera i zobaczymy, jak to wszystko się poukłada. Jestem z Rzeszowa i zawsze będę kibicował temu klubowi niezależnie od tego, czy w nim będę, czy nie. A tego, jak się potoczą losy trenera chyba nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.