Katarzyna Skowrońska-Dolata: - W kadrze występowały inne zawodniczki - wiele było bardziej doświadczonych. Po kwalifikacjach do igrzysk większość z nas powiedziała, że raczej już nie chce grać. Naturalnym krokiem podjętym przez Jacka było odmłodzenie zespołu.
Fajnie, że trener dostał więcej czasu. Cieszę się, że w tym roku widać tego efekty - drużyna zaczyna walczyć i pokazywać coraz ciekawszą siatkówkę. Jest to rezultat bardzo ciężkiej pracy i scalenia kolektywu, który wybrał sobie Jacek Nawrocki.
- Wciąż porównujemy te zespoły z okresu prawie 15 lat. W dzisiejszej reprezentacji nie ma już ani jednego "złotka". Jako naród jesteśmy jednak pamiętliwi. Mnie jest miło, że ludzie są do nas tak pozytywnie nastawieni i nadal wspominają emocje, które niosły nasze medale. W moich ostatnich latach gry w kadrze powtarzałam jednak, by odciąć to, co było. Mówiłam to czasem nawet w trosce o moje młodsze koleżanki, które przez ciągłe "powroty do przeszłości" były w cieniu. Przecież każda z nich zasługiwała na własną historię w kadrze!
Teraz sukces jest potrzebny. Nie dość, że jesteśmy go głodni, to jeszcze życzymy sobie, by dziewczyny mogły otworzyć złoty rozdział w swoich karierach reprezentacyjnych.
- Tak, odcinanie pępowiny zabrało nam wiele czasu. Z drugiej strony środowisko sporo skorzystało na naszym sukcesie. Czas, aby młodsze pokolenie napisało coś nowego, a nie nadal było w cieniu sukcesów sprzed 15 lat.
- Wiem, że łódka sama nie popłynie - potrzebuje sternika. Jeśli jednak sternik jest świetny, a łódka słaba, to daleko razem nie dopłyną.
Nie ukrywam, że w pewnych momentach byłam rozczarowana. Patrząc na męską kadrę, która otrzymywała najlepszych trenerów na świecie, obserwowałam plony tego typu szkolenia. My miałyśmy jednego trenera Włocha [Marco Bonittę - przyp. red.]. Mimo tego, że nie do końca dogadywaliśmy się przez jego charakter, to nie uważam, że to był zły szkoleniowiec. Zespół nauczył się, co to jest włoska taktyka i żelazna ręka. Trenerów było jednak więcej. Było wiele zmian, wahań, brak ufności, co nie zrobiło dobrze polskiej żeńskiej siatkówce. Zmiana szkoleniowca to nie jest łatwa sprawa. Ani osoba, która podejmuje się tej pracy, ani zespół, który musi się dopasować do nowej myśli szkoleniowej, nie ma łatwo. Przez te manewry traciłyśmy czas.
Dobrze, że teraz od czterech lat jest trener Nawrocki. Nie wiem, jak dziewczyny pracują, ale choćby po tegorocznej edycji Ligi Narodów mogę powiedzieć, że zrobiły progres. Jakby zagrały dwa mecze więcej, to byłby ogromny sukces. Nie udało się, ale przynajmniej wiemy, że drużyna zaczęła podejmować walkę z najlepszymi ekipami na świecie. Pamiętam spotkania kwalifikacyjne do mistrzostw świata na warszawskim Torwarze. Były bardzo smutne. Osobiście kibicowałam podczas przegranego meczu z Czechami 2:3. Z jednej strony było mi żal, że nie byłam wtedy w kadrze, a z drugiej cieszyłam się, że nie musiałam tego osobiście przeżywać, bo było to bardzo smutne.
- Przecież zawsze w tych rozgrywkach mieliśmy wszystko z automatu, bo wcześniej osiągaliśmy wysokie wyniki! A tu nagle nastał czas, w którym trzeba było wszystko zacząć od początku. Z wcześniejszych lat pamiętam Andrzeja Niemczyka, który pokazywał nam, co to jest Liga Europejska. Tego typu turnieje pozwalały zbierać punkty potrzebne do gry w kwalifikacjach. Myślałam, że te trudne momenty już za nami.
- Na sukces trenera składa się wiele czynników - warsztat, charakter, wyniki. Coś musiało zmienić się w Związku, że tak długo trwa kadencja Jacka Nawrockiego. Nie pamiętam, kiedy w swoich kadrowych czasach miałam okazję działać tyle czasu z jednym szkoleniowcem. Roczne, dwuletnie wątki to była norma!
Co takiego wielkiego się stało, że nagle mówi się o progresie Polek? Liga Narodów wyzwoliła we mnie trochę więcej entuzjazmu, bo dziewczyny zaprezentowały się dobrze. Brałam udział w turniejach towarzyskich, wyniki osiągnięte na tym szczeblu idą w świat, ale to ciągle element treningu. Co jest ważne w tym sezonie? To, że kwalifikacji olimpijskiej nadal nie mamy. Mamy jeszcze szansę na awans w styczniu, ale będzie o to ciężko. Pierwszym prawdziwym sprawdzianem trenera będą więc mistrzostwa Europy. Nie ma według mnie powodów do hurraoptymizmu. W stylu gry widzę postęp, wracając do przeszłości, gdzie poziom niekiedy był słaby. Wolałabym, by było więcej dobrych rzeczy.
- Jak byłam bardzo młoda, przed pierwszymi mistrzostwami Europy, nawet nie miałam odwagi cywilnej, by powiedzieć głośno, że jadę po medal. Świat i sport się zmieniają. Warto od początku marzyć o wielkich celach. Obecnie trzeba się rozpychać łokciami w drodze po swoje. Jeśli dziewczyny czują się tak pewnie, by składać deklaracje i wyzwalać we wszystkim entuzjazm, to im winszuję. Będę tym bardziej kibicować i patrzeć na ich pewność siebie na boisku.
- Specyfika takich turniejów polega na tym, że teoretycznie dużo słabszy rywal może napsuć krwi i zaskoczyć. Na pewno pierwszym meczom towarzyszyć będzie trema gospodarza. Wszystko zależeć będzie od tego, jak dziewczyny będą przygotowane mentalnie i taktycznie. Turniej jest długi. Najciekawszymi spotkaniami będą te ostatnie, jednak w nogach będzie już wtedy trochę wysiłku, a świeżość nie będzie pierwsza. Zobaczymy, jak poradzi sobie Malwina Smarzek przy założeniu, że będziemy grać jedną szóstką z dwoma czy trzema zmianami.
Jeśli dziewczyny będą powoli wchodzić w turniej, to mogą się męczyć z teoretycznie słabymi rywalami. Jeżeli jednak forma ma przyjść po 3-4 meczach, to później może być ciekawie.
- Mnie nie było na tym turnieju. To było ostatnie miejsce, gdzie zdobywaliśmy medal mistrzostw Europy. Może przyniesie nam ono dobrą aurę? Ja niestety nie mam z Łodzią samych najlepszych wspomnień, ale wierzę, że pomimo moich doświadczeń będzie dla dziewczyn szczęśliwa.