Vital Heynen: Moją największą obawą jest to, że w Chicago zostałem za długo

- Dzień po dniu drużyna z Zakopanego wymykała mi się z rąk. Nie miałem kontroli nad tym, co robi, nie byłem w stanie śledzić jej treningów - argumentuje decyzję o wcześniejszym wyjeździe z Chicago szkoleniowiec polskiej kadry, Vital Heynen. W niedzielę biało-czerwoni wygrali brązowy medal Ligi Narodów. Drużynę prowadził Jakub Bednaruk.
Zobacz wideo

Jak bardzo polscy kibice kochają siatkówkę?

Vital Heynen: - Oj, wydaje mi się, że bardzo. Przekonuję sie o tym każdego dnia, kiedy ludzie do mnie podchodzą. Tak samo było teraz na lotnisku – gratulowali mi sukcesu. To bardzo miłe!

Jak dużym ryzykiem w kontekście oceny inny ludzi było więc dla pana pozostawienie drużyny samej w Chicago na mecz o brązowy medal Ligi Narodów? Część kibiców i mediów mówiła o tym, że pan porzucił zespół.

- Zawsze wybieram drogę, która wydaje mi się najbardziej zasadna. Jeśli słuchałbym ludzi, którzy mieliby coś na ten temat do powiedzenia, to pewnie zachowywałbym się zupełnie inaczej. Wiedziałem, że jeśli wyjadę przed zakończeniem turnieju, to wywoła to mnóstwo reakcji osób nierozumiejących tej decyzji. Jestem też świadom, że jeżeli oni by zrozumieli ten krok od razu, to nie byłbym im potrzebny jako szkoleniowiec.

Dlaczego 24 godziny spędzone z zespołem w Zakopanem były ważniejsze niż prowadzenie zespołu w zmaganiach o brązowy medal Ligi Narodów?

- Powiedz mi więc proszę czy była to zła decyzja, by wyjechać?

Pytanie jest tendencyjne – wygraliśmy brąz, więc z jednej strony nie. Z drugiej stoi jednak to, co było w niedzielę wielokrotnie podkreślane – czynnik czysto ludzki i to, jak zawodnicy czuli się z tą decyzją.

- Wydaje mi się, że to nie była zła decyzja. Do Polski przyjechałem po dwie rzeczy – by wygrywać i by uczynić ludzi dumnymi z ich zespołu. Nie jestem w stanie zrozumieć, jak ktoś mógł nie być zadowolony z drużyny w niedzielę.

Robię rzeczy, które uważam, że są najlepsze dla drużyny i wydaje mi się, że przez ostatni rok to działa. Zdaję sobie sprawę z tego, że robię to w sposób, który jest dla postronnych dziwny. Co więcej, nadal będę tak robić, bo póki co moje metody skutkują.

Nadal nie wyjaśnił pan, dlaczego zostawił zespół w Chicago.

- Każdego dnia coraz bardziej czułem, że zostawiam mój zespół w Zakopanem. Jeśli byłoby dwoje dzieci i jedno z nich byłoby „w świetle”, a drugie „w ukryciu”, to wiem, że wielu rodziców popełniłoby błąd i przede wszystkim zajęłoby się tym widocznym, zapominając o drugim dziecku. Dzień po dniu drużyna z Zakopanego wymykała mi się z rąk. Nie miałem kontroli nad tym, co robi, nie byłem w stanie śledzić jej treningów. Moją największą obawą jest to, że w Chicago zostałem za długo, a nie za krótko.

Mam nadzieję, że odnajdę drużynę w punkcie, w którym powinna być, i że moja nieobecność nie spowodowała żadnej szkody, która będzie nie do naprawienia. Przegapiłem 5 albo 6 treningów moich zawodników, co jest dużą liczbą przy fakcie, że na przygotowanie mamy 25 dni. Opuściłem ich posiłki, to jak wyglądali przez ten czas, to jak się zachowywali między sobą, kto z kim gada, a to jest niezwykle istotne. Nagrywaliśmy drużynę w Zakopanem, ale to absolutnie nie to samo.

Nie miał pan poczucia, że mimo wszystko jest to trochę nie fair w stosunku zespołu w Chicago? W końcu 5 zawodników z USA zabiera pan do Zakopanego na przygotowania do kwalifikacji.

- Byłem w Chicago, przygotowałem każde spotkanie, robiłem dla nich wszystko. Latałem pomiędzy dwoma kontynentami, nie spałem, byłem dla nich – to chyba raczej duży wysiłek. Robiłem wszystko dla moich dwóch drużyn.

Drużyna z Chicago nie miała nic przeciwko?

- Widziałem ludzi, którzy pisali, że federacja nie była poinformowana o mojej decyzji, podobnie jak zawodnicy. To mnie najbardziej zirytowało. Decyzja została podjęta podczas rozmowy z drużyną, którą zapytałem, co sądzi o tym kroku. Chciałem zobaczyć odzew chłopaków, którzy cały czas byli zaangażowani w moje dalsze poczynania.

Co mogli powiedzieć poza „ok, zgadzamy się”?

- Mogli podać inne rozwiązanie. To jest absolutnie codzienność w mojej pracy z zawodnikami. Jeśli okazuje się, że oni mieliby lepsze wyjście albo czuliby, że ich porzucam, to by to powiedzieli. Zasadność decyzji potwierdza to czy osoby, których dotyczy pójdą, do przodu i dopasują się do planu. Chłopcy zrobili to fenomenalnie. Mecz pokazał to w stu procentach. Mogę zdradzić, że nie kazałem wygrać chłopakom. Powiedziałem im, że mają walczyć i to zrobili. To jasno mi pokazało, że decyzja była słuszna i dobrze zrozumiana przez zawodników.

To prawda, że nie poinformował pan Jacka Kasprzyka, szefa PZPS, o tym, że wraca do Zakopanego?

- Jacek nie był poinformowany, ale w nocy z czwartku na piątek rozmawiałem z najwyżej postawioną osobą w Związku, która znała język angielski. PZPS potwierdził zgodę na wyjazd i zajął się biletem, bo to właśnie federacja musiała go przebukować. Zrobiłem tak, jak powinienem zrobić, a to, że w Związku nie ma przepływu informacji jest dla mnie dziwne. Nie mogłem zadzwonić do Jacka, ponieważ potrzebujemy tłumacza. Przykro mi, że tak wyszło, ale nic nie mogłem z tym zrobić. To nie jego wina. Jest bardzo uczciwym facetem, więc wierzę, że po prostu nie został o wszystkim poinformowany.

Nie zdenerwował mnie fakt, że ludzie nie rozumieli mojej decyzji. Zirytowało mnie to, że wypowiadali się o tym, że zawodnicy nie zgodzili się z tym krokiem, i że PZPS o tym nie wiedział.

To musiało być trudne dzielić siebie pomiędzy dwa obozy.

- Oczywiście. O 2:00 w nocy wymieniałem wiadomości z moimi asystentami z Zakopanego, by dowiedzieć się, jak idą przygotowania i jak trenujemy. To było trudne, ale się opłaciło, bo drużyna w Chicago spisała się niesamowicie. Chcę, by zespół z Zakopanego zrobił to samo – by jeden trener doprowadził dwie ekipy do czegoś niezwykłego.

Nie myślał pan o tym, by drużynę z Final Six posłać w opiece trenerskiej Mieszko Gogola lub Sebastiana Pawlika samemu zostając w Zakopanem?

- Nie, bo to oznaczałoby dla mnie, że drużyna z Chicago jest mniej ważna. Zespół z Ligi Narodów był teamem, z którego chciałem wziąć zawodników do Zakopanego na kwalifikacje. Jeśli miałem być uczciwy, musiałem pojechać do USA. Nie mogłem powiedzieć im, że mają szansę pojechać do Gdańska, a następnie nie pojechać z nimi choć na chwilę do Stanów. Jeżeli posłałbym z nimi Mieszka, to oznaczałoby, że żaden z chłopaków nie ma szans zagrać w sierpniowym turnieju.

W Zakopanem ma pan teraz 17 zawodników. Kiedy dokonana będzie ostateczna selekcja przed turniejem kwalifikacyjnym do igrzysk?

- To proces. Wydaje mi się, że muszę ograniczyć zespół do 25 graczy przed 25 lipca.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.