Druga przerwa techniczna w pierwszym secie - Japończycy prowadzą 16:15. Oni wszystkie punkty zdobyli atakiem, my aż siedem dostaliśmy od nich, po ich błędach. Dlaczego trener Vital Heynen krzyczał na polskich siatkarzy, skoro ci nie oddali rywalom nawet punktu? Cóż, statystyki nie zawsze mówią prawdę. W nich wyglądało na to, że gramy bezbłędnie, a prawda była taka, że nie podbijaliśmy nawet prostych, powtarzających się kiwek, a rywale świetnie bronili i wyprowadzali dużo kontr. Inicjatywa była cały czas po stronie przeciwników. A gdy jeszcze w końcówce zaczęliśmy im za darmo oddawać punkty (w sumie cztery w pierwszej partii, a oni nam osiem), to nie ma co się dziwić, że Heynen próbował obudzić swoich ludzi.
3:1, 3:1, 3:1, 3:0 - to wyniki poszczególnych setów w punktowych blokach. W ataku od drugiego seta Japończycy też już aż tak nie przeważali. Poprawili się Maciej Muzaj i Bartosz Bednorz, swoje robili Aleksander Śliwka i Mateusz Bieniek, dużą pomoc drużynie dawał występujący w roli kapitana Karol Kłos. Z góry było wiadomo, że Polska ma więcej atutów, że jest lepszą drużyną, jakim składem by nie grała. Powoli, bo powoli, ale w końcu w toczonym w Lipsku meczu nasz zespół zaczął to udowadniać.
Gra ciągle jeszcze nie jest dobra, dopiero w czwartym secie zaserwowaliśmy pierwszego asa (Marcin Komenda), w sumie mieliśmy w meczu dwa. Za dużo było nerwów, opierania się na szczęściu (w trzeciej partii obroniliśmy dwie piłki setowe). W sobotę z Niemcami trzeba będzie zagrać lepiej. My w Lipsku musimy wygrać wszystkie trzy mecze (w niedzielę, na koniec pierwszej fazy Ligi Narodów zmierzymy się z Portugalią), by zachować szanse na awans do Final Six.
Tylko czy my na pewno chcemy jechać do Chicago? Na połowę lipca zaplanowane jest zgrupowanie w Zakopanem, które ma przygotować kadrę do sierpniowych eliminacji olimpijskich i może jednak nie na rękę byłoby sztabowi zmieniać plany? Od kilku dni w Spale już ćwiczy 12 zawodników. Z powodzeniem znajdziemy w tym gronie ludzi, którzy przydaliby się w Lipsku. Wymieńmy chociaż Michała Kubiaka, Fabiana Drzyzgę i Pawła Zatorskiego.
Do Niemiec Heynen wziął ze sobą aż czterech atakujących. Po co? Trudno powiedzieć. On lubi zaskakiwać, ale takiego manewru nie wykonał nigdy wcześniej. Trudno przypomnieć sobie turniej, na którym w 14-osobowym składzie mielibyśmy aż czterech atakujących. Czy najlepszy z nich ma się znaleźć w kadrze na kwalifikacje do igrzysk? Czy raczej do nich formę już szlifuje Dawid Konarski, a do zdrowia na urlopie wraca Bartosz Kurek? Tego nie wiemy. Ale wiemy, że Bartłomiej Bołądź w piątek pełnił rolę drugiego libero, bo w "14" mamy tylko jednego prawdziwego (to Damian Wojtaszek). Natomiast drugi z tej czwórki, Bartosz Filipiak, zaliczył swój debiut w kadrze. I za chwilę ją opuści, by jechać na Uniwersjadę.
Wygląda na to, że jeśli któryś z atakujących ma szansę powalczyć o miejsce w 14-osobowym składzie na ważne turnieje (po sierpniowych kwalifikacjach olimpijskich we wrześniu odbędą się mistrzostwa Europy), to nazywa się Muzaj.
O jego świetnych warunkach, wielkim potencjale, o piłce zbijanej z wysokości nieosiągalnej dla żadnego bloku wiemy od dawna. Ale cały czas widzimy, jak takie efektowne ataki przeplata kiwkami, których wykonywać nie umie. A przynajmniej nie na poziomie reprezentacyjnym. Kiedy Muzaj kiwa, to w najlepszym wypadku rywale podbijają piłkę i walka toczy się dalej. Jednak bywa i tak, jak przy wyniku 22:22 w trzecim secie. Wówczas po przedziwnym zagraniu Muzaja piłka zamiast minąć japoński blok ledwo doleciała do siatki, zatrzymała się na taśmie i powoli spadła na stronę przeciwników. A ci z prezentu skorzystali, wrzucając za chwilę kiwkę z pogubionego w tym wszystkim Muzaja.
Po tej akcji Heynen wziął czas, ale nie rozmawiał z zawodnikami. Po powrocie na boisko Muzaj zatrzymał Japończyków blokiem przy wyniku 23:24, czyli uratował nas przed przegraniem seta. A kolejnym blokiem dał nam wynik 27:25 i zwycięstwo w tej partii. Tylko grający twardo Muzaj jest potrzebny naszej reprezentacji.