Siatkówka. Łukasz Kadziewicz: Musiało minąć dużo czasu, bym przyznał się do bezsilności. Alkohol był największym problemem

- Musiało minąć dużo czasu, bym przyznał się do bezsilności w stosunku do używek. Gdybym wrócił do pewnych rzeczy, to chyba nie pozostałoby mi nic innego, jak strzelić samobója - mówi w Sport.pl były siatkarz, a obecnie komentator Polsatu Sport, Łukasz Kadziewicz.
Zobacz wideo

Łukasz Kadziewicz to 178-krotny reprezentant Polski w siatkówce i srebrny medalista mistrzostw świata z Japonii (2006 r.). Trzykrotnie był wicemistrzem Polski. Grał m.in. w AZS-ie Olsztyn, Jastrzębskim Węglu, Gazpromie Surgut czy Lokomotiwie Biełgorod. Karierę zakończył w 2015 roku. Od tego czasu pracuje za mikrofonem Polsatu Sport, komentując zarówno mecze ligowe, jak i reprezentacyjne. Prowadzi Akademię Siatkówki, w której pokazuje młodzieży, że sport to dobry sposób na życie. Założyciel Fundacji "Druga szansa" Łukasza Kadziewicza.

W wywiadzie dla Sport.pl opowiada o problemach z uzależnieniami, zmianie życia i o tym, że czasem potrzeba czasu, by polubić siebie.

Poznał pan sport na najwyższym poziomie, zdobył wielkie pieniądze, jak i doświadczył szybkiej ich straty. Był pan bohaterem skandali i wiele lat walczył sam ze sobą. Czy jest cokolwiek, co zmieniłby pan w swoim życiu?

Łukasz Kadziewicz: - Absolutnie nic. Nie zmieniłbym niczego z bardzo prostego powodu - nie ma takiej fizycznej możliwości. Gdybanie w kategoriach "co bym zrobił, gdybym mógł" w ogóle mnie nie kręci, bo nie lubię tracić czasu. Za dużo go już zmarnowałem. Poza tym gdybym wrócił do pewnych rzeczy, to chyba nie pozostałoby mi nic innego, jak strzelić samobója. W niektórych życiowych sytuacjach dokonywałem najgorszych wyborów.

Czerpię z przeszłości, ale tylko po to, by nie popełniać błędów, które wcześniej były u mnie nagminne. Koncentruję się na tym, co teraz, mam wyznaczone cele i nie chcę zbaczać z obranej drogi. Długo do tego dochodziłem i w końcu mogę powiedzieć, że jest fajnie. Moja obecna postawa jako człowieka, ojca, męża, komentatora sportowego szczęście da mi również w przyszłości. Czuję się bezpiecznie. Kocham życie i chcę cieszyć się każdym kolejnym dniem. Nie mogę się doczekać jutra, ale tylko pod warunkiem, że podejdę do samego siebie uczciwie i będę w stu procentach zaangażowany w "dziś".

Skąd ta zmiana?

- Dojrzewam. Wszystko w życiu robiłem wolno. Powoli dojrzewałem fizycznie - zawsze byłem tym niskim, szczupłym, zabiedzonym i pryszczatym chłopakiem - więc i na rozwój emocjonalny przyszło mi trochę dłużej czekać. Daleko mi do ideału, ale cieszę się, że w końcu idę do przodu.

Kiedy konkretnie nastąpiła ta zmiana?

- Ważnym momentem była chwila, gdy przestawałem grać w siatkówkę. Choć nie była ona łatwa, to ostatecznie wyszła mi na dobre. Poza tym wiele dała mi praca specjalistów, terapeutów - ludzi, którzy pomagali wyjść z niedojrzałości, nałogów i problemów. Dali mi narzędzia pozwalające zrozumieć, że codzienność może być fajna, jeśli się o to postaram. Dojście do tego etapu było dla mnie sporą lekcją pokory, ponieważ musiałem poprosić o pomoc. Nikt nie zmusiłby mnie, bym odwiedził psychiatrę czy poszedł na detoks - sam musiałem się na to zdecydować. Doszedłem do ściany i uświadomiłem sobie, że już nie chcę żyć tak, jak przez ostatnie 35 lat. To była jedna, druga, dziesiąta następująca po sobie impreza, która pokazała mi, że nie tędy droga. Zrozumiałem, że nie po to tyle osób dało mi szansę, bym po raz kolejny coś w życiu zepsuł.

Dużym bodźcem do zmian była również praca w telewizji. Dyrektor Marian Kmita był ostatnią osobą, od której spodziewałem się pomocy. Przecież tak wiele innych osób poklepywało mnie po ramieniu i obiecywało, jak to będzie wspaniale, kiedy przestanę grać w siatkówkę! G*wno prawda. To Polsat wyciągnął do mnie rękę i potrafił wykorzystać moją osobowość. Do dziś jestem za to bardzo wdzięczny.

Miał pan moment, w którym widział się jako zawodowego inwalidę?

- Pod względem fizycznym owszem. W siatkówkę przestałem grać w wieku 31 lat, podczas ostatniego sezonu w Gazpromie Surgut. Reszta czasu spędzonego w hali to zdrowotne oszukiwanie siebie. Szprycowałem się lekami, by móc zejść tyłem po schodach, jednocześnie czując, że to nie jestem ja, że rozmieniam się na drobne. Mimo to bardzo się cieszę, że ostatnie dwa lata zawodowej kariery spędziłem w Lubinie. Wiem też, że przegrałem je z własnym ciałem. Doprowadziłem się do stanu, w którym nie miałem powierzchni stawowej w kolanach.

Kiedyś powiedziałem, że od 30. roku życia miałem na koncie więcej nieprzespanych nocy niż takich, podczas których faktycznie odpocząłem. Przez ostatnie 4-5 lat grania nie doświadczyłem spokojnego snu. Pojawiały się we mnie lęki odnośnie do tego, że jeszcze jeden mecz, kilka piłek, zaraz zgaśnie światło i coś w życiu się skończy. Byłem zaskoczony, z jak pozytywnym przyjęciem spotkały się te słowa - moi koledzy mi za nie dziękowali.

Jeśli sportowiec kiedykolwiek powie, że nie boi się końca kariery, to moim zdaniem albo nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi, albo po prostu kłamie i zakłada maskę, zakrywając tę obawę. Nie dam sobie wmówić, że łatwo jest obudzić się w wieku 35 lat, uświadamiając sobie, że jest się jak 19-latek, który dopiero odebrał wyniki matury i nie wie, co dalej zrobić ze swoim życiem.

Bał się pan, kim będzie Łukasz Kadziewicz bez świateł reflektorów skierowanych prosto na niego?

- Wiem, że pewnie niewiele osób w to uwierzy, ale nigdy nie dążyłem do tego, by światła były skierowane wprost na mnie. Mam 206 cm wzrostu, co jest anomalią w naszym kraju, więc nawet zwykle wyjście do kawiarni łączy się dla mnie z tym, że się nie ukryję. Nawet moja córka, której na co dzień nie wychowuję, kompletnie nie zwraca uwagi, kiedy ktoś podchodzi do mnie na ulicy i prosi o zdjęcie. Dla niej to normalne, że kiedyś uprawiałem sport, jestem wysoki i teraz pracuję w telewizji. Mnie również nigdy nie imponowały takie rzeczy.

Wzbudzanie nadmiernej uwagi ma także swoje zabawne strony. Kiedy grałem, podchodziły do mnie młode, uśmiechnięte dwudziestoletnie dziewczyny i prosiły o zdjęcia czy autografy. Teraz nadal takie do mnie podchodzą, ale tylko dlatego, by klepnąć mnie w ramię i powiedzieć, że ich mamy serdecznie mnie pozdrawiają. Znak czasów.

Dużo mówimy o dojrzewaniu, potrzebie zmiany czy otrzymania pomocy. Ale przecież w Polsce nie wspomina się o tym, że chodzi się do terapeuty, psychologa, broń Boże psychiatry. Łatwo jest bohaterowi parkietu czy telewizji przyznać się do słabości?

- Mnie nie. Nie zależy mi na tym, by kreować konkretny obraz samego siebie - między innymi dlatego nie mam kont w mediach społecznościowych. Wolę o swoich problemach mówić sam. Jako facet w życiu wiele przegrałem i musiało minąć dużo czasu, bym przyznał się do bezsilności choćby w stosunku do używek. To smutne, że publicznie mówimy o kościele, edukacji seksualnej, wychowaniu dzieci, a rzadko wspominamy o problemach, z którymi mierzymy się na co dzień. Każdy z nas ma ich przecież mnóstwo i chyba jest tak, jak mówił Pezet: "W tym kraju pijesz, gdy się cieszysz, pijesz, gdy jesteś smutny".

Alkohol to pana największy problem?

- Tak, alkohol był największym problemem. Celebrowałem zarówno przegrane, jak i wygrane mecze. Na to zawsze był czas i miejsce. Nie miałem skrupułów, nie potrzebowałem snu.

"Nigdy nie wygrałem żadnej ligi, a czuję się jak mistrz świata" - to tekst o mnie. Kiedy jadę do MOS-u, MOW-u, poprawczaka czy domu dziecka, mogę stanąć przed ludźmi nie tylko jako sportowiec, ale przede wszystkim facet, który wiele przegrał i teraz chce się podnieść, to jest to dla mnie mistrzostwo świata. Gdy w czasie 40-minutowego wykładu "wyłowię" wzrokiem jedno dziecko i widzę, że to właśnie do niego przemówiło to, co powiedziałem, to wiem, że jeszcze sporo w życiu mogę wygrać. Dziś chcę walczyć o siebie i o młodzież. Nigdy nie sądziłem, że praca w Akademii Siatkówki czy w Fundacji "Druga Szansa" Łukasza Kadziewicza będzie mi sprawiała tyle radości.

Gdzieś przeczytałam, że studiował pan pedagogikę. Przeznaczenie?

- Nie, zupełny przypadek - po prostu na ten wydział najłatwiej było się dostać. Studiowałem pracę socjalną. Skończyłem dwa lata w pięć lat, bo zaczęło się większe granie, kadra i w końcu życie. Studia były na szarym końcu.

Która historia przekonała pana najbardziej do zajęcia się pracą z młodzieżą?

- Nie mogę o tym mówić. Słuchałem historii, które wrażenie robiły nie tylko na mnie, ale też na ludziach, którzy naprawdę wiele w życiu przeżyli - na przykład na byłym wojskowym czy psychologu sportu. Włos jeżył się od nich na głowie. Pozostawało tylko jedno pytanie - jak taka młoda osoba dała radę udźwignąć podobny ciężar, skoro samo słuchanie o nim prawie zwalało nas z nóg? Nie bawię się w terapeutę, nie mam zamiaru być psychologiem. Chcę tylko pokazać, że sport może pomóc w wyjściu z tego, co jest trudne, a przekazywane przez niego wartości procentują w dorosłym życiu. Ja sam wielu rzeczy nauczyłem się w szatni.

Jaka jest najlepsza lekcja, którą daje szatnia?

- Że zawsze jest kolejny mecz. Jednego dnia można dostać w ryj, ale kolejnego, dzięki ciężkiej pracy, znów bić się z życiem. Mówiąc o tym, nie spłacam życiowego długu i nie naprawiam swoich błędów. Nie rekompensuję sobie również tego, że nie zawsze mogę być z moją córką, która żyje w dalekim Olsztynie. Robię to, bo wiem, że działanie z młodzieżą nie jest łatwe, ale bardzo potrzebne. Naprawdę, ZUS powinien wypłacać nauczycielom odszkodowanie za szkodliwe warunki pracy! Warto jest jednak się angażować. Na każdym treningu czy spotkaniu uczę się czegoś od dzieci i cieszę się, gdy dostaję wiadomości: "Wjechał mi pan na psychę", "Dziękuję", "Przemyślałem to sobie i nie chcę tak dalej".

Kto był pana nauczycielem i autorytetem?

- Nigdy nie miałem autorytetów poza mamą i tatą. Zrobili wiele, bym w tak trudnych czasach, jakimi były lata 80. i 90., miał jak najlepszy start w dorosłość. Urodziłem się w regionie, gdzie pieniędzy nie ma do dzisiaj i zdaję sobie sprawę z tego, ile pracy musieli włożyć rodzice, bym miał buty do grania czy opłacony internat.

Wychowywałem się w domu, w którym nie było samochodu. Mój tata, z zawodu technik-chemik, wstawał o godzinie czwartej, by godzinę później wsiąść w autobus i pojechać do oddalonego o 30 kilometrów Olsztyna. Z przystanku miał jeszcze sześć czy osiem kilometrów, które musiał przejść piechotą do swojego zakładu, w którym produkowano plastikowe okna. Na pewno był tą rutyną wykończony, a po pracy przecież musiał być jeszcze mężem i ojcem. Moja mama to z zawodu pielęgniarka. Doskonale pamiętam jej nocne dyżury, na które wychodziła o siedemnastej, i to, jak smakowały wigilijne potrawy jedzone bez niej, bo była w pracy. W szpitalu rodziły się dzieci i umierali ludzie. Ona z tym syfem wracała do domu, a ja go nigdy nie poczułem. Niesamowicie ją za to doceniam.

Nikt inny nie był moim autorytetem. Miałem jednak to szczęście, że na swojej drodze spotkałem świetnego pedagoga, nieżyjącego już Ryszarda Kuciaka. Pracował w Dobrym Mieście, z własnej inicjatywy stworzył SKS i jeździł z nami na obozy rozklekotaną Nysą, która dziś na pewno nie przeszłaby przeglądu technicznego… W dużej mierze dzięki niemu pracuję obecnie z młodzieżą.

Wspomniał pan, że rodzice dali panu tyle, ile mogli, by zapewnić najlepszy start. Znali pana łatwość w rozpraszaniu się, skłonność do zabawy. Często mówili: "Łukasz, wyhamuj"?

- Oczywiście. Z domu wyprowadziłem się w wieku 15 lat, pierwsze pieniądze zarobiłem, gdy miałem 18, i było pewnie ich więcej niż moja mama dostawała za pracę pielęgniarki. Jak oderwane od ziemi dziecko, które gra w siatkówkę i na tym zarabia, ma kogokolwiek słuchać? Kiedy pojawiała się mama, mówiąc, żebym się uspokoił, bo robię głupoty, odpowiadałem, że jestem dorosły, ponieważ mam 19 lat. Jak widać, byłem wtedy bardzo dojrzały.

Zapadł mi w pamięć pewien fragment pana książki. Mówi pan w nim, że żałuje tego, że rodzice tak mało mogli cieszyć się pana sukcesami - znajdował sobie pan do tego inne towarzystwo. Kiedy natomiast przychodził czas porażki, byli pierwszymi, do których pan się zwracał. To do dziś boli?

- To boli, ale mimo to potrafię zasnąć z myślą, że wybierałem wtedy tak, a nie inaczej. Dojrzałość daje mi możliwość nie popełniania podobnych błędów już nigdy więcej.

Jak się pan czuł, kiedy dowiadywał się następnego dnia rano po świętowaniu, że zdemolowaliście pokój? Wstyd?

- Tak, wstydziłem się i później tłumaczyłem przed sobą i innymi. Zazwyczaj jednak pierwsze, co robiłem, to szybko biegłem na recepcję i minimalizowałem koszta.

Ile najwięcej kosztowała pana impreza?

- Wyszłoby z 60 tysięcy złotych. Ten, kto liderował na imprezie, ponosił tego największe konsekwencje. Pamiętam, jak płakałem na recepcji, mówiąc, że kiedy szliśmy spać, to któryś z moich kolegów zapomniał zakręcić wodę w kranie i zalało pokój. Albo że spaliśmy, a szafa sama wypadła przez okno. Wyobraża to sobie pani?!

Jedno mogę przyznać - na pewno nigdy nie uciekałem od odpowiedzialności. Zawsze kiedy działo się coś niedobrego, a następnego dnia głowa przestawała już boleć, pokornie przepraszałem, płaciłem i czekałem na jak najniższy wymiar kary.

Zawsze grał pan czysto?

- Zawsze, choć zdarzyło mi się grać z bolącą głową. W takiej sytuacji każdy się zastanawia, która piłka jest właściwa.

A którą z nich zapamięta pan najbardziej?

- Na pewno nie tę z Vermiglio [Łukasz mówi o jednej z ostatnich piłek meczu Polska - Włochy na igrzyskach w Pekinie w 2008 roku, po której biało-czerwoni pożegnali się z turniejem - przyp. red.]. To była tylko jedna piłka! Położono wtedy na moje wątłe barki ciężar tego, że nie weszliśmy do olimpijskiego półfinału. Ok, przy tamtej akcji nie zachowałem się po mistrzowsku, ale z tego, co pamiętam, graliśmy tam w sześciu i kilku kolegów również popełniło babole. Tak naprawdę nie mam momentów czy piłek, które wspominam. Pisząc książkę, nie potrafiłem sobie przypomnieć, jak grałem w poszczególnych spotkaniach.

2005 rok, wyrzucenie z kadry Raula Lozano na skutek imprezy z Krzysztofem Ignaczakiem i Andrzejem Stelmachem, 2008 rok i sprawa związku z zajętą florecistką w czasie igrzysk w Pekinie - to tylko dwa przykłady, kiedy prasa okazała się dla pana okrutna. Mimo to po zakończeniu kariery świadomie wszedł pan w media, a następnie show biznes. Dlaczego powiedział pan temu światu "tak"?

- Bo to było coś nowego. Proszę mi pokazać siatkarza, który na wizji zatańczył lepiej ode mnie.

Tańczył jeszcze Piotr Gruszka.

- Ale ja wyżej zaszedłem.

Ale to dlatego, że media mówiły, że miał pan romans z Agnieszką Kaczorowską!

- (Śmiech) ale ja żyję w świadomości, że zaszedłem tak wysoko, bo dobrze tańczyłem! Dlaczego wszedłem w świat show biznesu?

Był to świat, który pana karał.

- W 2005 roku brałem odpowiedzialność za to, że zapomniałem położyć się spać. Co by było, gdyby powiedziano, że mam romans z Tomkiem Barańskim albo Rafałem Maserakiem?

Wygrałby pan "Taniec z Gwiazdami"?

- Czemu na to nie wpadłem (śmiech)! Tak na poważnie, to czy powinienem przejmować się brukowcami? Nie. Dzięki temu programowi zrozumiałem, że konfabulować można na każdy temat i przyjąłem to z uśmiechem. Nie wszystko to, co piszą w internecie, jest prawdą. Te wszystkie sytuacje, o których rozmawiamy, nie miały wpływu na mój odbiór show. Był bardzo ciężko, ale jednocześnie stała się to dla mnie świetna lekcja poznawania telewizji i specyfiki pracy przy tak dużym formacie. Każdy, kto myśli, że potrafi tańczyć powinien przyjść na salę, trenować osiem godzin dziennie i pięć dni w tygodniu, ćwicząc w krótkich spodenkach i butach na obcasie.

Czego miałbym się wstydzić? Nie przejmowałem się krytyką innych, bo wiedziałem, że większość polskich mężczyzn potrzebuje kilku kieliszków, żeby zatańczyć z żoną na weselu. Ja zatańczyłem przed milionami widzów i byłem przy tym ubrany w cekinowy frak!

Dlaczego twierdzi pan, że pana wydana w 2017 roku autobiografia powstała w najgorszym momencie?

- Bo powstała za szybko. Gdybym napisał ją dziś, na pewno byłoby mocniejsza. Byłbym w niej bardziej wyrazisty, świadomy swoich braków i etapu dojrzewania, na którym jestem. Byłbym również mądrzejszy o ostatnie wybory, których dokonałem. Nawiązując do nich, mogę zdradzić, że wielu z moich podopiecznych pyta mnie, czy nie chcę w moim życiu pewnych rzeczy. Odpowiadam im, że chcę, zapewne bardziej niż kiedykolwiek, ale wiem, że nie doprowadzi mnie to do niczego dobrego i muszę się ich wystrzegać. Nie chcę skończyć pod mostem.

Miał pan takie wizje?

- Tak, bo wiem, że cierpliwość moich bliskich by się skończyła. Minie jeszcze bardzo dużo czasu zanim odbuduję zaufanie u ludzi, z którymi chciałbym w swoim życiu współpracować. Mam też świadomość, że wiele osób trzyma kciuki, by moja kariera skończyła się standardowo - skończył grać, a teraz się zapije.

Wciąż jest pan na "liście osób pod szczególnym nadzorem" u Mariana Kmity?

- Pewnie, że tak. Jestem osobą wyrazistą i ściągającą na siebie tyle kłopotów, ile to tylko możliwe. To, że mam być grzeczny, było warunkiem zatrudnienia mnie w Polsacie. Poza tym, gdyby nie było mnie na takich listach u kogokolwiek, to chyba można by uznać, że umarłem (śmiech).

Mimo drogi, którą pan przeszedł, wierzy pan w siebie?

- Zawsze. Brak wiary w siebie byłby dla mnie ekstremalną sytuacją. Lubię swój optymizm - nawet kiedy w szklance są dwie, trzy krople wody, to dla mnie i tak jest ona do połowy pełna. Nie chcę się już z nikim bić i walczyć, a po prostu w pełni przeżywać każdy dzień. Staram się być ze sobą szczery, już nie chcę nosić masek. Dbam też o uczciwość względem innych i za cel stawiam mówienie ludziom wprost tego, co myślę. Dość mam golenia się z zamkniętymi oczami, by tylko nie spojrzeć w lustro. Właśnie dlatego cenię sobie ten etap. Dojrzałość spotkała i mnie. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.