Mistrzostwa świata siatkarzy 2018. Polska - Kuba.O co gra Polska?

- Na pewno nie zrobię z Polską lepszego wyniku od tego, jaki osiągnęła cztery lata temu - stwierdził Vital Heynen dzień przed pierwszym meczem naszych siatkarzy na MŚ 2018. Belgijskiemu trenerowi trudno odmówić logiki, złota z 2014 roku przebić się nie da. Ale nawet jeśli nie oczekujemy wyrównania tamtego wyniku, to na pewno spodziewamy się, że w Bułgarii i we Włoszech zobaczymy nowy początek

Fabian Drzyzga, Dawid Konarski, Michał Kubiak, Piotr Nowakowski, Paweł Zatorski – ta piątka znalazła się w 14-osobowym składzie reprezentacji Polski na MŚ 2018, a była też w „14”, którą przed czterema laty do złota poprowadził Stephane Antiga.

Po złocie MŚ był tylko medal z buraka

Konarski i Kubiak byli zmiennikami, Nowakowski grał sporo, Zatorski prawie wszystko, a Drzyzga był jednym z odkryć, miał bardzo udany turniej, zanosiło się na to, że po odejściu Pawła Zagumnego przez lata będziemy mieli może nie tyle zastępcę na rozegraniu, co człowieka gwarantującego solidny, światowy poziom.

Dzisiaj Drzyzga prezentuje się tak, jak Grzegorz Łomacz, czyli reżyser gry przez lata nieznajdujący uznania kolejnych trenerów naszej reprezentacji.

Krótko mówiąc: Heynen nie przywiózł do Warny drużyny mistrzów świata. Belg ma do dyspozycji kilku graczy doświadczonych, wiedzących jak się wygrywa duże rzeczy. Ale żaden z nich nie ma takiego kadrowego „przebiegu”, jak przywołany już Zagumny. A przecież poza „Gumą”, czyli mistrzem i wicemistrzem świata oraz mistrzem Europy, który w narodowych barwach przez 18 lat rozegrał 427 spotkań, w 2014 roku z kadrą pożegnali się jeszcze trzej inni ludzie mający momenty takiej wielkości, w których mogliby powiedzieć nawet „Polska to ja”. Mowa o Michale Winiarskim, Mariuszu Wlazłym i Krzysztofie Ignaczaku.

W 2014 roku Polska zdobyła złoto i była wielka. Ale już w dniu finału, wspaniałego zwycięstwa nad Brazylią w katowickim Spodku, tamta Polska się skończyła. I potrzebny był nowy początek.

Mimo wszystko nie dał go Antiga. Rok 2015 miał dobry, szybko znalazł dla kadry nowych ludzi, jak błyszczący na środku Mateusz Bieniek. W morderczym Pucharze Świata potrafił zdobyć medal. Tyle że tamten brąz to był – jak zauważył ambitny Kubiak – medal z buraka. Wówczas tylko złoto i srebro dawało olimpijską kwalifikację. Brąz oznaczał dalsze bicie się o nią. I nasi siatkarze się bili. Na igrzyska w Rio dojechali przez wyczerpujące kwalifikacje: kontynentalny turniej w Niemczech i interkontynentalny w Japonii. Po drodze tracili siły i wiarę w siebie, bo medale kolejnych imprez uciekały. A kiedy okazało się, że nie mamy szans doskoczyć do olimpijskiego podium – w ćwierćfinale odbiliśmy się od USA jak od ściany, przegrywając 0:3 – Antiga musiał odejść.

De Giorgi był pomyłką

Z Ferdinando De Giorgim nie wyszło zupełnie. Czterogodzinne jednostki treningowe, szpiegowanie zawodników, zakazywanie im używania telefonów, ograniczanie kontaktów z rodziną, podejrzewanie o niewystarczające przykładanie się do pracy – w takiej atmosferze nie dało się zbudować drużyny na miarę dobrej gry w polskich mistrzostwach Europy. I jak w 2016 roku przegrywaliśmy wyraźnie ze Stanami w olimpijskim ćwierćfinale, tak w roku 2017 nie umieliśmy urwać seta Słowenii w barażu o ćwierćfinał ME granych przed własną publicznością.

Kiedy polska siatkówka przeżywała kolejny czas rozliczeń, Vital Heynen szedł ze swoją Belgią do strefy medalowej. Brąz przegrał po pięciosetowym horrorze z Serbią. Ale i tak został jednym z bohaterów turnieju. Znów pokazał się Polsce z jak najlepszej strony. Jak w 2014 roku, kiedy z naszego mundialu wracał z brązem wywalczonym z kadrą Niemiec.

Widząc, że Polska szuka trenera i mając dobre doświadczenia pracy w naszym kraju (z klubem z Bydgoszczy) Heynen uznał, że to odpowiedni czas, by powalczyć o swoje wielkie marzenie. Jest nim zdobycie olimpijskiego medalu. Polska siatkówka o takim marzy od 1976 roku, od złota wywalczonego przez legendarną drużynę Huberta Jerzego Wagnera.

Działacze Polskiego Związku Piłki Siatkowej obiecali zachować spokój i pozwolić Belgowi budować zespół na igrzyska w Tokio. Od prezesa Jacka Kasprzyka nie słyszymy teraz, że celem musi być złoto. Podobno wystarczy awans do „szóstki”, która pod koniec września spotka się w Turynie. Na więcej ma przyjść pora od przyszłorocznych ME. Wtedy naszą kadrę wzmocni mający już polskie obywatelstwo Wilfredo Leon. A od naszych wielkich rywali (choćby Rosjan) słyszymy, że wtedy dla nich zostaną już tylko dwa miejsca na podium wielkich imprez.

Heynen nie zastał kadry drewnianej, ale też miał co robić

Dobrze byłoby potwierdzić, że w naszej układance faktycznie brakuje już tylko jednego, ostatniego elementu. Heynen stara się układać kadrę tak, by jej siłę budować ze wszystkich dostępnych zawodników. Ligę Narodów i przedmundialowe sparingi grał całą „14” i nawet jeśli można pokusić się o wytypowanie „szóstki”, to jednocześnie z niemal stuprocentową pewnością trzeba dodać, że ona będzie się zmieniać, że nie ma szans, by skład, który wyjdzie w środę na Kubę, zaczynał od początku każdy następny mecz tych mistrzostw.

Heynen od maja do września zbudował kadrę, w której każdy czuje się potrzebny. I – tak się wydaje – odbudował dobre samopoczucie zawodników. Swoim niekonwencjonalnym podejściem do ludzi i pracy z nimi Belg najwyraźniej przywrócił w kadrze normalność. Oczywiście nie chodzi tu o rewolucję na miarę tej, jaką kilkanaście lat temu zrobił Raul Lozano. Argentyńczyk, jako pierwszy zagraniczny trener naszej kadry, zastał ją drewnianą i nie miał wyjścia, musiał przystąpić do murowania. Przekonał więc – a umiał to robić, sprzeciwu nie znosił – działaczy, że ponadwumetrowi ludzie nie mogą spać na łóżkach o długości 190 cm, że na siłowni potrzebują sprzętu dla profesjonalistów, a nie przestarzałych urządzeń, które mogą wyrządzić im krzywdę, że inwestycja w programy pomagające okiełznać statystyki i wyciągać z nich wnioski, to absolutna podstawa, a nie fanaberia.

Heynen aż takich wyzwań nie miał, bo przyszedł do pracy z jedną z najlepiej zorganizowanych drużyn świata. Ale swoją rewolucję też realizuje. Supermarketowy wózek na treningu naszej kadry w przeddzień rozpoczęcia MŚ to dla polskiego dziennikarza widok wciąż trochę dziwny, nawet jeśli ten dziennikarz już dużo wie o pomysłach trenera. Taki wózek służy do podbicia nim kilku piłek, a przez to do wywołania śmiechu, dania zawodnikom pretekstu do żartów pomagających „rozpiąć” się przed pracą.

Zainwestowaliśmy, więc teraz zaczekajmy

Pewnie, że jeśli za chwilę nie będzie przyzwoitego wyniku, to takie pomysły czy nagradzanie zawodników cukierkami za dobre zagrania zostanie powszechnie uznane za dziwactwo, które nic nie wniosło, a może nawet rozpraszało, odciągało od poważnej roboty. Ale widząc jak grają nasi siatkarze i słuchając, co mówią, na pewno warto dać Heynenowi kredyt zaufania. Zacząć go spłacać powinien tu i teraz. Ale pamiętajmy, że inwestycja tak naprawdę ma się zwrócić dopiero za jakiś czas. I zachowajmy cierpliwość.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.