Siatkówka. Jacek Nawrocki: Jest wiele dziewczyn, które występowałyby w kadrze, gdyby ta mierzyła w najwyższe cele

- Zdaję sobie sprawę z tego, że jest wiele dziewczyn, których nie ma w tej chwili w reprezentacji, a występowałyby w kadrze, gdyby ta mierzyła w najwyższe cele. Trochę brutalnie to brzmi, ale niekiedy wygląda to jak postawa - póki co niech przysłowiową "czarną robotę" odwalą te, które obecnie są w zespole, a później może my się do niego dołączymy. Odnoszę wrażenie, że czasami niektóre z nich tak myślą - powiedział w rozmowie ze Sport.pl trener kadry polskich siatkarek, Jacek Nawrocki.

W niedzielę biało-czerwone w finale II dywizji World Grand Prix pokonały Koreanki 3:0. Jest to pierwszy medal polskiej żeńskiej kadry od srebrnego krążka w igrzyskach europejskich w 2015 roku.

Mimo tego, że zespół trenera Jacka Nawrockiego nie wygrał najwyższej dywizji, to sukces ten został zauważony w kraju i nazwany pierwszym krokiem ku zmianie na lepsze w reprezentacji kobiet. W tej samej kadrze, która niedawno nie zdołała wywalczyć awansu na przyszłoroczne mistrzostwa świata.

Jak duży znak zapytania zniknął z pana głowy po zwycięstwie w II dywizji World Grand Prix?

Jacek Nawrocki: - Z polską reprezentacją kobiet staram się iść prostą drogą i wykorzystać to, co w jej sytuacji jest możliwe. Niestety, jako drużyna mamy do czynienia z wieloma kłopotami – kilka dziewczyn mogłoby występować w kadrze, ale leczą kontuzję. Poza tym przez inne okres pomiędzy kolejnymi ligami traktowany jest różnie. Prowadząc zespół musimy na bieżąco reagować na to, co go dotyka. Jakiś czas temu rozmawialiśmy o innych kłopotach, jakie ma kadra [młody skład, różny poziom szkolenia – przyp. red.] i nawet po ostatnim sukcesie mogę powiedzieć, że one nie zniknęły. Pytań odnośnie do drużyny na pewno będzie bardzo dużo do momentu, w którym jej sytuacja się uspokoi.

Jedynym, co nam pozostało w tym sezonie, to szukanie stabilizacji składu oraz zdecydowanie się na odpowiedni system gry – dystrybucję piłek, rozkład ataku i inne szczegółowe rzeczy. Znaków zapytania jest wciąż bardzo dużo.

Cieszę się, ponieważ obserwuję młodzież i wiem, że wśród niej dobrze się dzieje. W okresie reprezentacyjnym kilka razy miałem okazję do kontaktu z juniorkami i z kadetkami. Muszę przyznać, że jeśli kiedyś połączymy je razem, to powinno to dać bardzo dobry efekt oraz wspaniałą drużynę narodową.

Jest pan skromny, ale zagrał pan na nosie wszystkim tym, którzy po braku kwalifikacji do mistrzostw świata mówili, że polska kadra albo stoi w miejscu, albo wręcz się cofa. Odrobina satysfakcji jest?

- Pracując z dziewczynami odcinam się od wszystkiego. Zamykam się z drużyną w jednym pokoju, staram się wyalienować ze wszystkich dyskusji i wydaje mi się, że mam do tego prawo, ponieważ jestem z nią na co dzień. Spędzaliśmy razem czas przez ostatnie dwa miesiące i nie traktowaliśmy tego wyłącznie jako okresu startowego. Podczas Montreux i spotkań z Brazylią sporo trenowaliśmy, co udało nam się mimo podróży i bardzo trudnej logistyki.

Ze swoimi problemami zamykam się sam i nie zwracam uwagi na to, co się mówi. Bardzo obawiam się tego, że wielu ludzi nie orientuje się, w jakiej sytuacji znajduje się obecnie żeńska siatkówka - mało kto podejmuje się wnikliwej analizy gry na pozycjach.

W niedzielę wygrało zaangażowanie w rywalizację i charakter dziewczyn. W całym World Grand Prix polskie siatkarki zagrały z dużą koncentracją, dając z siebie wszystko i prezentując spokój, którego nie miały wcześniej. Pokazały swoją osobowość i siłę, lecz nie zmienia to faktu, że do budowy mocnego zespołu potrzebne jest jeszcze wiele sprawnie działających innych czynników.

W ogóle nie myślę o tym, że ktoś coś krytykował - zwariowałbym, gdybym brał to pod uwagę. Skupiam się wyłącznie na dziewczynach i grze, więc tylko z tego czerpię satysfakcję. Zawsze przyjmowałem taką politykę – niezależnie od tego, czy pracowałem w klubie, czy z juniorami. Nie analizuję tego, czy ktoś miał rację, czy nie. To wszystko jest daleko ode mnie.

Polska specyfika jest jednak prosta – pojawia się sukces, a za nim również zainteresowanie mediów. Doświadczyły tego zarówno dziewczyny prawie 15 lat temu, jak kadrowicze w 2014 roku, czy teraz juniorzy. Od takiego nawarstwienia opinii chyba nie da się uciec.

- Ja potrafię się wyłączyć i mam nadzieję, że dziewczyny również. Kiedy byliśmy na turnieju w Korei widzieliśmy niesamowitą popularność siatkówki żeńskiej wśród mieszkańców tego kraju. Było to widać nie tylko na trybunach w czasie meczów, ale również na ulicach! To było wspaniałe!

Podczas naszego wyjazdu do Argentyny reprezentantki tego kraju przegrały wszystkie trzy spotkania. Mimo to dziewczyny były wręcz ubóstwiane przez pięć czy sześć tysięcy ludzi. To było prawdziwe uszanowanie pracy argentyńskich zawodniczek, co osobiście bardzo mi się podobało. Ich kibice byli z nimi niezależnie od porażek, wiedząc, że następnym razem ich ulubienice zrobią wszystko, by się poprawić.

Spotkałem się tam z opiniami, że u nas w Polsce jest zupełnie inaczej. Mówiono, że medialność siatkówki w naszym kraju powoduje zmianę u zawodników. Już nawet samo istnienie w polskim klubie powoduje, że szeregowy gracz ma szansę znaleźć na szczytach przestrzeni medialnej. Zdaję sobie sprawę z tego, że tak jest, ale nie jestem w stanie nic w tym zmienić. Staram się przypominać, że sport to przede wszystkim jest trening i wychowanie, które nie wiąże się z gwiazdorzeniem już od poziomu kadeta czy juniora. Jeśli wybiera się tę drugą drogę, to za dużo się na niej nie osiągnie.

A same media potrafią to napędzić. Wystarczy włączyć internet, by usłyszeć, że wygranie II dywizji World Grand Prix to znak nowego pokolenia złotek.

- Tak nie powinno być – ktoś nadużywa tego określenia, jak i samego wyniku, który osiągnęliśmy. Tyle rozmów przeprowadzam z dziewczynami i tyle się ode mnie nasłuchały, że mam wrażenie, że takie nazewnictwo ich nie zepsuje.

Czyli przychodzi pan do zawodniczki i mówi, że teraz przed nią nie czas na myślenie o tytułach, ale praca i koncentrowanie się na drodze do tytułów?

- Nie gloryfikuję pracy, ale na bieżąco staram się wyznaczać dziewczynom odpowiednio wysokie cele. Chcę im uświadamiać, jak daleko są jeszcze od dobrego wyniku.

Trzeba to uświadamiać w polskiej żeńskiej kadrze?

- Powracamy do tego, co mówiłem już kiedyś – w kadrze są dziewczyny, które zdecydowały się jej pomóc, wiedząc, w jak trudnym momencie do niej dołączają. Łatwo idzie się do drużyny, która gra o medale mistrzostw świata, Europy i igrzysk. W niej wszyscy chcą grać, a u nas trzeba włożyć jeszcze wiele pracy, by podnosić poziom.

Zdaję sobie sprawę z tego, że jest wiele dziewczyn, których nie ma w tej chwili w reprezentacji, a występowałyby w kadrze, gdyby ta mierzyła w najwyższe cele. Trochę brutalnie to brzmi, ale niekiedy wygląda to jak postawa - póki co niech przysłowiową „czarną robotę” odwalą te, które obecnie są w zespole, a później może my się do niego dołączymy. Odnoszę wrażenie, że czasami niektóre z nich tak myślą.

Co musiałby wygrać pana zespół, by można było uznać, że pierwszy ogień kryzysu polskiej siatkówki żeńskiej został ugaszony?

- Nie myślę w takich kategoriach. Budujemy zespół na dziewczynach, które zostały wybrane, i które wyraziły chęć do tworzenia tego projektu. Siatkarki, z którymi pracuję, mają spory potencjał, ale również jeszcze wiele do poprawy. Zwracam jednak uwagę na to, że kluczowe role w kadrze odgrywają te z nich, które w przeszłości już w niej były. Bez nich nie pojawiłyby się dobre wyniki.

Nie jest to najłatwiejszy okres dla reprezentacji Polski, a obecna grupa siatkarek stała się bastionem, który pomaga go przetrwać. Mam kontakt z młodszymi zawodniczkami i znakomitą grupą kadetek, które w niedalekiej przyszłości dołączą do kadry. Nie będzie to proces pięcio lub dziesięcioletni, ale na pewno stosunkowo długi. Potrzebujemy 2-3 lat, by dopiero połączyć młodzież z pierwszą reprezentacją. Wtedy będziemy mogli mówić, że siła, o którą nam chodzi, faktycznie powstanie. Nie mówię tego wszystkiego na wyrost, czy po to, by się usprawiedliwiać i dawać sobie jeszcze czas, zasłaniając się myślą o przyszłości, ale jestem szczery w kontekście stanu faktycznego.

Czuje się pan jak idealista z przymusu?

- Nie, bo jakby tak było, to obraziłbym zawodniczki, które obecnie są w kadrze. Mówimy tu o dążeniu do tego, by zbudować bardzo silny zespół. Żeby to zaistniało, musi być spełnionych wiele czynników. Potrzebujemy kilku „rodzynków” na boisku na dobrym poziomie, a na ten moment je posiadamy. Daleko mi do idealizowania, bardziej liczy się praca u podstaw.

Kończąc chciałam zapytać o to, co powiedział pan swojemu zespołowi przed finałem, w którym trzeci raz miały mierzyć się z Koreankami, z którymi wcześniej przegrywały. Coś szczególnego, czy dziewczyny były tak nakręcone, że mówić nie było trzeba?

- Może zabrzmi to standardowo, ale powiedziałem im, że z pięciu pojedynków na dziś możemy przegrać z nimi cztery, ale w niedzielę będzie dzień, w którym przypadnie nam zwyciężyć. Byłem o tym przekonany.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.