Rafał Stec: Sprzedajna siatkówka

Koszmar się skończył. Wreszcie. Siatkarscy krętacze wcisnęli nam nędzną podróbkę sportowych igrzysk, więc z tegorocznego mundialu nie zachowam żadnych, wyjąwszy oczywiście urzekające podskoki młodziutkich Kubańczyków, przyjemnych wspomnień - wszystkie zostały wyparte przez incydenty przykre, oburzające, żenujące.

Zapamiętam żałosny medialny triumfalizm Włochów, którzy rozłożyli sobie miękki dywan na drodze do półfinałów, ale zwycięstwa nad Egiptem czy Japonią opiewali jak czyny heroiczne. Zapamiętam bąkającego o dręczącym go moralnym kacu Nikolę Grbicia, który razem z kolegami podłożył się polskim siatkarzom , by zająć niższe miejsce w grupie i w turniejowej drabince wyminąć Brazylijczyków. Zapamiętam, jak ci ostatni - obrońcy tytułu, uważani za ostatnią opokę pragnących czystego sportu - wypięli się na publikę równie bezceremonialnie i położyli się przed Bułgarami. Zapamiętam słowa chińskiego szefa światowej siatkówki, który publicznie wskazał, kto przegrywa z premedytacją, nie rzucając jednak żadnego pomysłu, jak zadośćuczynić oszukanym, płacącym za bilety kibicom. Na łopatki rozłożyła mnie pomeczowa przepychanka między Serbami i Rosjanami - pierwsi celowo poddali mecz Polsce, ale czuli się urażeni, bo drudzy oddali mecz Hiszpanii, by zagrać właśnie z rywalem z Bałkanów...

Na czele prywatnego rankingu najsmutniejszych epizodów umieszczam rozmowę z Andreą Zorzim w Ankonie. Nawet stary mistrz przyzwyczaił się już, że jego dyscyplina przekrętem stoi, i nie umiał nazwać skandalu skandalem. Wzruszał ramionami, mamrotał o przywilejach gospodarza, uniósł się moralnie dopiero po ostentacyjnym występku Brazylii... Ducha sportu unicestwiano w siatkówce od lat, aż dożyliśmy turnieju będącego w hochsztaplerstwie szczytem bezczelności i wyrafinowania zarazem. We Włoszech padł rekord, który nawet siatkarskim kanciarzom poprawić będzie trudno.

 

Kliknij w zdjęcie, aby przejść do galerii z meczu Brazylia - Kuba

 

A nam trudno będzie ustalić, gdzie w mundialowej hierarchii umieścić Polskę

Suche fakty wyglądają okropnie: wszystkie europejskie reprezentacje zaszły wyżej, bo doskoczyły do trzeciej rundy; nasi siatkarze wypracowali najskromniejszy bilans w drugiej rundzie, stłukła ich zaledwie siódma w mistrzostwach Bułgaria , więc ze statystycznego punktu widzenia wypada ludzi Castellaniego sklasyfikować na 18. miejscu, także pod Kamerunem czy Meksykiem. A jeśli tak, to wyprzedzili wyłącznie egzotykę: Australię, Chiny, Iran, Kanadę, Tunezję i Wenezuelę. Katastrofa, jakiej na prestiżowej imprezie nie przeżyliśmy od lat 90. Tym bardziej bolesna, że zanim wyrżnęliśmy o dno, bujaliśmy w obłokach medalowych.

Uczciwie przyznaję: przy wydawaniu wyroku nie potrafię oprzeć się chęci uwzględnienia okoliczności łagodzących, zostałem przez chory system zainfekowany, nadal nęka mnie przeczucie, że gdyby Polacy nie zostali ukarani za wygrywanie, dofrunęliby przynajmniej rundę wyżej. A zarazem zdaję sobie sprawę, że skarżyć się nam nie wypada. Nie wypada, bo Polska jako finansowo-organizacyjna potęga w siatkówce ponosi za mundialowe wszechoszustwo odpowiedzialność. I w przeszłości sama na zabijaniu czystej rywalizacji korzystała. Bez skrupułów, obficie, na poziomie reprezentacyjnym oraz klubowym.

W 2002 roku wystąpili Polacy na mundialu mimo przegranych eliminacji, bo FIVB ukradła awans Korei Południowej. W 2009 roku wzięli złoto mistrzostw Europy, na których wszyscy konkurenci prężący się wyżej w międzynarodowym rankingu - Rosja, Serbia, Bułgaria, Włochy - zostali upchnięci w drugiej połówce turniejowej drabinki. W 2008, 2009 i 2010 roku Skra Bełchatów zagrała w turniejach Ligi Mistrzów bądź tzw. klubowych MŚ, choć nigdzie nie awansowała - co więcej, prezes Piechocki bezwstydnie chełpił się, że jego klub został wicemistrzem globu.

Nie zamierzam wszystkich wymienionych sytuacji zrównywać, a już szczególnie nie chcę odbierać siatkarzom zasług za zeszłoroczny tytuł najlepszych na kontynencie. Usypuję okruchy przeszłości na jedną kupkę, byśmy jeszcze raz uświadomili sobie, jak często było nam dobrze dzięki dążeniu działaczy, by nie nagradzać zwycięstw odniesionych na boisku, lecz odwdzięczać się za "finansowy i organizacyjny wysiłek". A gdy w "Gazecie Wyborczej" i Sport.pl wielokrotnie wytykaliśmy polskie przekręty,

umieli co najwyżej odburknąć, że uwiera nas polski sukces.

W wyliczance pominąłem imprezę towarzyską, lecz najistotniejszą, bo będącą fundamentem nowoczesnej siatkówki. O dynamicznej, rozhuśtanej marketingowo Lidze Światowej mówi się wręcz, że grę świetlicową przepoczwarzyła w ogólnoplanetarny, efektowny spektakl, otwierając nową erę w dyscyplinie wcześniej lekceważonej. Dziś jednak już sama jej idea cuchnie grzechem pierworodnym, który działacze popełniali w każdej kolejnej edycji rozgrywek - a potem zaraza rozlewała się stopniowo na inne imprezy, aż upodliła mundial.

To w LŚ złożyliśmy w ofierze czysty sport, by premiować show, szmal, osiągnięcia organizacyjne. Tam nie ma eliminacji, tam uczestników się zaprasza. Tam nie ma losowań, tam działacze ustalają bez świadków, komu podrzucić przeciwników silnych, a komu słabych. Niech każdy, kogo na zakończonych MŚ złościło zestawienie grupy "włoskiej" (gospodarze mieli przyjemność obić Egipt, Japonię oraz Iran), przypomni sobie, jakich rywali w LŚ "wylosowali" Polacy w 2008 r. Nasi działacze zazwyczaj dobierają sobie przynajmniej jednego atrakcyjnego, ale wtedy sytuacja była nadzwyczajna - przed igrzyskami gwiazdy Raula Lozano potrzebowały odpoczynku. By zatem pogodzić cel donioślejszy (olimpijski) z pomniejszym (zagwarantowanie sobie udziału w turnieju finałowym LŚ), drużyna dostała do rozwałki Egipt, Japonię oraz Chiny. Misję wykonała. Kluczowi siatkarze wakacyjnie odetchnęli, zmiennicy pożądany awans wygrali.

Polaków działacze donieśli do finału na własnych rękach, w każdej z pozostałych grup eliminacyjnych ostro cięły się po trzy mocne lub bardzo mocne zespoły. Tamto rozdanie było najbardziej kuriozalnym w historii LŚ, tak jak teraz w Italii sprzyjające gospodarzom rozdanie było najbardziej kuriozalne w historii mundiali. A gdyby do katalogu mniejszych lub większych przywilejów dorzucić jeszcze rozmaite dzikie karty (finałowe przepustki dla zbyt słabych, by awansować) oraz wziąć pod uwagę sztuczne wspomaganie naszych siatkarek, musielibyśmy ogłosić, że Polska należy do głównych beneficjentów regulaminowych zwyrodnień.

Korzystamy, bo rządzimy.

W siatkówce każde jawne sportowe złodziejstwo przejdzie, jeśli usprawiedliwią je sukces marketingowy, pełne hale, lukratywna umowa telewizyjna. Dynamiczny rozwój dyscypliny miała ucieleśniać właśnie LŚ - impreza komercyjna, lecz rozgrywana co roku, o ważności zawyżanej poprzez przyznawanie jej zwycięzcom punktów do międzynarodowego rankingu, który wpływa na eliminacje olimpijskie. Ogólnie mówiąc, jeśli nie sprzedasz transmisji z tych rozgrywek (to obowiązek uczestników), twoje szanse na udział w igrzyskach maleją.

Działaczowska sitwa wmawiała nam, że siatkówka wzlatuje, a siatkówka się staczała. Kibicom i tak oszczędza się oglądania pornografii uprawianej za turniejowymi kulisami, za którymi gospodarze regularnie uciekają się do mnóstwa szczeniackich zagrywek - a to spróbują nie wpuścić na siłownię, a to złośliwie przesuną trening, a to utrudnią podróż etc. - byle uprzykrzyć życie przeciwnikom. Ten sport jest chory przewlekle. I wciąż pozostaje prowincjonalny. Dramat siatkówki polega na tym, że o organizację wielkich turniejów nikt się nie bije, organizatorów trzeba desperacko szukać. Tylko Japończycy biorą i finansują wszystko, więc ich hołubimy, tak urządzając rozgrywki, by zagwarantować im satysfakcjonującą liczbę meczów. Co charakterystyczne, sportowo raczej podupadają, medale przestali zdobywać grubo ponad 30 lat temu.

Polska ten rozgardiasz aktywnie współtworzy, nasi działacze wręcz się pysznią, że jej pozycja w międzynarodowym towarzystwie rośnie. Na pewno rośnie pozycja Polsatu - bez niego wpływy FIVB stopniałyby o kilkadziesiąt procent, niebawem stacja planuje zainstalować w światowych władzach swojego człowieka, będzie organizatorem (!) następnego mundialu. A im znaczniejsi się stajemy (będziemy stawać), tym większa jest (będzie) nasza współodpowiedzialność za zbrodnie na sporcie, których w siatkówce dokonuje się w biały dzień, na oczach milionów świadków. I dziś coraz częściej wywołuje ona skojarzenia jak polska piłka nożna - ze wszechogarniającym szwindlem, tylko innym.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

W Polsce nie będzie takiego chorego systemu - mówi prezes

Polski siatkarz i tajemnica tajemnic

Ostateczna kompromitacja MŚ

Brązowy medal dla Serbów

Finał mistrzostw dla Brazylii

Mundial we Włoszech był:
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.